Lecąc nad Azją Środkową… Pakistan, Afganistan, Turkmenistan, Kaukaz widziane z okna.

 

Faisalabad, Pakistan

 

Na kanwie lektury „Starego Ekspresu Patagońskiego”, całkiem przekornie postanowiłem opisać swoją podróż samolotem z Indii. Przekornie bo autor odnosił się do podróży lotniczej jako tej odzierającej z przygód, teleportującej wręcz z miejsca na miejsce. I choć zasadniczo zgadzam się z takim podejściem, to w przypadku lotu z Delhi do Kijowa rzecz wyglądała inaczej – dla wprawnego oka była wędrówką z Indii do Europy, z wszystkimi krajobrazami, które można sobie wymarzyć. Oczywiście pod warunkiem, że nasze marzenia oscylują mniej więcej wokół pustyni…

Na początek trzeba było trochę uspokoić się po intensywnym pobycie w Indiach. Parne i mgliste Delhi pozostawiło na nas dobre wrażenie, pomimo tak wielu negatywnych jego ocen. Zmiany na lepsze postępują tak szybko!

Zachodnie Indie, Radżastan to żółto zielonkawa mozaika raczej suchego obszaru, który jest bardzo gęsto zaludniony. Podobnie wygląda Pakistan.
Przelecieliśmy nad trzymilionowym Faisalabad – trzecim największym miastem Pakistanu, potem przelecieliśmy nad rzekami Dźhelam, Ćanab i raptownie zaczęła się pustynia, która za rzeką Indus przeszła w góry.

 

Nie sposób nie poczuć na własnej skórze jak elektryzujące jest przekroczenie granicy z Afganistanem, nawet jeśli znajdujemy się 10km wyżej, w powietrzu. Pod nami rozpościera się beżowa połać, która następnie zaczyna marszczyć się i fałdować, przechodząc w góry. Później góry stanowią sto procent krajobrazu, z wręcz nieskończonymi powtórzeniami, dolin, wąwozów, pagórków. Czasem ten niezwykły krajobraz ubogaci wąski pas zieleni, tak jak te w okolicy Ghazni. Potem wydawałoby się, nieskończony, kolor beżowy zaczynia mienić się odcieniami ochry i czerni – pod nami górski krajobraz staje się coraz bardziej stromy, a wierzchołki gór coraz bliższe. Mijamy masyw Koh-e-Baba, z najwyższym szczytem Shāh Fōlādī – wysokim na 5048 metrów, co nie jest rekordem jak na standardy Afganistanu, ale przecież nadal wysokim. Ciemne barwy gór podobno spowodowane są wysoką zawartością rud żelaza w tych skałach. Za tymi górami znajduje się sławne Bamiyan z (wysadzonymi w powietrze) posągami Buddy, opisane na przykład w książce „Tysiąc wspaniałych słońc” przez Khaleda Hosseini. Dalej znów wąwozy i pojedyncze turkusowe zbiorniki wodne…

Nie minie więcej niż godzina, a góry z powrotem zaczną ustępować równinom. Na wysuszonej pustynnej ziemi zaczynają wyróżniać się geometryczne kształty zieleni, połączone razem wzdłuż nitki, którą stanowi rzeka czy kanał. To nizina Turańska, gdzie znajduje się Turkmenistan, jeden z najbardziej tajemniczych krajów. Kraj kultu jednostki, trudnych przepisów wjazdowych i pustyni. To ją bez trudu dostrzeżemy z samolotu, bo stanowi 70-80 procent całego kraju. Tę właśnie pustynię przecina rzeka Marghab, która „rozlewa się” pod naszymi stopami w postaci zielonego leja niedaleko miasta Mary. To Margiana, historyczna kraina, gdzie ślady rolnictwa pochodzą już z III/II tysiąclecia przed naszą erą. Żeby jeszcze brakowało atrakcji, z góry dostrzegłem „Starożytne Merw”, Antiochię Margiańską, która z całą oazą w której leżało, otoczono 250 kilometrowym wałem ziemnym przed atakami nomadów i przed piaskiem. Jej część – Erk Kala – obszar otoczony murami sięgającymi 30 metrów – rzuciła mi się w oczy z tej wysokości. To wszystko widzieliśmy siedząc wygodnie w boeingu 767 i to chyba pierwszy zabytek z listy UNESCO który „zwiedziłem” siedząc w samolocie…Chwilę później krajobraz znów zmienił się – to znaczy znów widać było jedynie pustynię, tym razem z płytkimi słonymi jeziorami. Bardzo chciałem zobaczyć z góry Morze Kaspijskie, jednak chmury przesłoniły nam widok aż do okolic północnego Azerbejdżanu, gdzie znów odsłonił się przed nami fragment ziemi, dobrze nam znanej…

Shah Foldadi 5048 m.n.p.m     |     Nad Afganistanem     |     Starożytne Merv

 

Mary, nad Kanałem Karakumskim     |     Słone jeziora na pustyni     |     Wyschnięta rzeka w zachodnim Turkmenistanie

 „Zakaukazie”

Przelatywaliśmy bowiem właśnie nad skałą Beszbarmak oraz nad pograniczem dagestańsko – azerskim, gdzie niegdyś pokonywaliśmy kilometry po błotnistych pagórkach okolic Gór Cukierkowych, gdzie zaczęła się nasza absolutnie najlepsza autostopowa podróż. Potem zobaczyliśmy szerokie i głębokie doliny górskie, gdzie mieszczą się miasta północy Azerbejdżanu – Qax i Szeki, a ten typ krajobrazu – równina u stóp gór, co kilkanaście kilometrów przecięta głęboką doliną rzeczną jest w tej części Kaukazu charakterystyczny, aż do miasta Telawi w Gruzji. Chwilę później znaleźliśmy się nad spalonym słońcem pograniczem Gruzji i Azerbejdżanu gdzie z kolei zobaczyłem słone jeziora i nie mogłem wyjść ze zdumienia. Drogą pomiędzy nimi przejeżdżałem samochodem ostatnio w Gruzji i choć tyle innych elementów krajobrazu mogło być widocznych spomiędzy chmur – akurat ten, rozpoznawalny dla mnie się odsłonił. Parę minut później lecieliśmy nad wspaniałym Tbilisi – złote kopuły Soboru Trójcy Świętej mnie o tym upewniły. To tak jakby widok z góry był podpisany. Chwilę później znaleźliśmy się nad Mcchetą, co rozpoznać można było po połączeniu rzeki Kura z Aragvi oraz oczywiście śliczną i surową świątynią. Potem pod stopami widać było okolice Bordżomi z pięknymi górami…

Kapatadze Lake

 

Skała Beshbarmaq nad Morzem Kaspijskim

 

Kaukaskie doliny rzeczne w okolicy Qax

 

Tbilisi

 

Aż chciało się zobaczyć wybrzeże Morza Czarnego, Batumi… czekał nas jedynie oślepiający blask chmur, aż do niewiarygodnie zielono złotych pół i lasów nad Dnieprem, gdy rozpoczęliśmy podejście do lądowania. Warto odnotować, że łukiem ominęliśmy Krym. Ten lot na długo pozostanie jednym lepiej przeze mnie wspominanych, choć zamiast wyspać się na pokładzie, wysilałem wzrok w oślepiającym blasku bijącym z samolotowego okna. Niebezpieczna część Azji została za nami, ze swoimi ulotnymi widokami niedostępnych krain. Może za kilkadziesiąt lat to wszystko się odmieni i przyjdzie mi na własnej skórze poczuć pustynny wiatr, gdzieś w Bamiyan…