Zaklinając andyjski wiatr – Cerro Medusa 6120 m.n.p.m.

Już przeklinaliśmy tę budę – przystanek, gdzie ostatnie parę godzin spędziliśmy praktykując trudną sztukę autostopowania z dużym bagażem. Nasz dobytek stanowiły trzy duże plecaki i trzy torby pełne jedzenia. Czekało nas jeszcze jakieś trzysta kilometrów do Fiambali, ostatniego miasta przed pustynią. Tam znów musieliśmy „łapać stopa” – 170 kilometrów po bezludnym terenie. Czasu mieliśmy niewiele, a tą wstrętną drogą nie chciało nic jechać.
Ameryka Południowa przypadła nam do gustu. Wędrowaliśmy tam już przez ponad miesiąc, a na koniec zostawiliśmy sobie wysokie góry. Bo nie sposób było przejść obojętnie obok najdłuższego łańcucha górskiego Ziemi i za najwyższy punkt w podróży mieć przełęcz, na którą wjechał autobus w drodze do Cusco. Znaleźliśmy góry odpowiednie dla nas – wysokie i raczej bezśnieżne – przez co nie wymagające noszenia na przykład czekana w peruwiańskiej dżungli. Końcem września w Argentynie i Chile miała być już wiosna i trochę lepsze warunki do jakiejkolwiek działalności – było już troszkę cieplej. W Andach trudność nieszczególnie przekładała się to na wysokość. Tak więc bez użycia liny da się tu wejść nawet na Aconcaguę, ale we wrześniu drzemała ona pod śniegową kołdrą. Szczyty w południowym Peru bywają raczej śnieżne, tak więc padło na Puna de Atacama, rejon, gdzie znajduje się najwięcej andyjskich sześciotysięczników. Działalność eksploracyjną w tych obszarach prowadziły Polskie Wyprawy Andyjskie, co dodatkowo nas zachęciło. Na najwyższy szczyt, Ojos de Salado – drugi co do wielkości w Andach – można wejść nawet bez raków i czekana. Oczywiście przy dobrych warunkach. Po przestudiowaniu materiałów w internecie jak i przewodnika podjęliśmy decyzję – próbujemy wejść na Ojos, a jeśli się nie uda – w okolicy są inne, ciekawe góry. Sęk w tym, że jest to środek Atakamy. Z całym Atakamy dobrodziejstwem w postaci surowego klimatu, dzikości, braku zasięgu, a przede wszystkim – h u r a g a n o w e g o wiatru.

 

Logistyka sukcesu

Wydaliśmy ostatnie argentyńskie pesos na jeszcze trochę prowiantu i tak, z torbami w ręce, wyszliśmy za byle jakie miasto o nazwie Fiambala. Trzeba było wstać wcześnie i nie przepuścić żadnego samochodu. Za miastem zaczynało się pięćset kilometrów rzadko uczęszczanej drogi do chilijskiego Copiapó, drogi przez pustynię. Po drodze dwa posterunki graniczne, parę maleńkich zagród pasterskich i kilka kopalń cennych kruszców. Nie mieliśmy pieniędzy na wynajęcie jeepa, chcieliśmy podjechać na miejsce startu jakąś ciężarówką i wyruszyć w góry. A potem, też autostopem przedostać się do Chile. Wyszliśmy więc za miasto i próbowaliśmy naszych szans wieczorem. Jednak śladowy ruch przekonał nas do rozbicia namiotu przy drodze – gdyby coś jechało, zanim pójdziemy spać to zawsze można w jakieś pięć szalonych minut zwinąć wszystko i wskoczyć do samochodu. Jeśli taki scenariusz nie wyjdzie to po prostu wstaniemy rano i będziemy nadal łapać stopa. Poza tym musieliśmy zrobić coś z butelką wina, którą dostaliśmy od Juan Pablo (zgadnijcie skąd to imię), z dobrej argentyńskiej winnicy z rejonu, który przemierzaliśmy. Przecież nie będziemy brać wina w góry…
Nad ranem udało się! Kierowca nie był zbytnio rozmowny, ale zaznaczył, że mieliśmy szczęście, bo tą dziką drogą jeżdżą zazwyczaj pełne samochody. Za każdym zakrętem skały były coraz bardziej kolorowe, pustynia bardziej dzika, coraz bliżej byliśmy sześciotysięczników. Chwilę później, spomiędzy pagórów ukazał się pierwszy wysoki szczyt. Wyraźny trójkąt rysował się w stalowoniebieskich i białych barwach. Co kilkadziesiąt kilometrów przy drodze stał mały budynek refugio, zaopatrzony w baterię słoneczną i jakąś łączność ze światem – w naszych telefonach już dawno znikły kreski zasięgu. Przy refugio No 3 wysiedliśmy, akurat bateria słoneczna była rozbita, ale znajdowała się księga wpisów. Odnotowaliśmy swoją obecność w tej bezludnej krainie i przygoda zaczęła się naprawdę!

Wyruszamy!

Przy chatce ukryliśmy niepotrzebny nam w górach ekwipunek i wyruszyliśmy w stronę wyraźnej bocznej doliny, którą wieść miała ścieżka do serca gór. Wydawało się, że będzie to blisko, a w rzeczywistości dzieliło nas 10 kilometrów. Zaczął wiać wiatr. Myślałem, że zabrane przez nas gogle zupełnie rozwiążą problem. Jednak nawet pomimo ich dobrego dopasowania, rozpędzony piasek jakoś wpadał do oczu. Trzeba było ubrać na gogle chustkę i tak, prawie nic nie widząc kierować się do wylotu doliny. Przejście tych dziesięciu kilometrów zajęło nam pół dnia. Zrozumieliśmy co oznacza słowo „silny wiatr”, który miał wiać w czasie tutejszej zimy. Kolejne 30 kilometrów stanowił marsz do źródeł rzeki, wzdłuż której podążaliśmy. Może to wydawać się absurdalne, że na pustyni płynie rzeka, ale właśnie tak było. Po stronie chilijskiej nie ma źródeł wody i trzeba nosić butelki ze sobą, albo w koszach mułów, przez co nasza trzyosobowa wyprawa byłaby nierealna. Czasem koryto było niemal szczelnie przykryte dywanem traw, które rosły nad jej brzegiem i które, poza stadkami guanaco pojawiających się znikąd i chwilę potem znikających, stanowiły jedyny ślad życia na tym górzystym pustkowiu. Choć słowo „górzysty” przez pierwsze dwa dniu wydawało się nam na wyrost. Co prawda startowaliśmy z drogi położonej na wysokości 3600 metrów, ale przez pierwsze dwa dni podeszliśmy jedynie 600 metrów wyżej. Z miejsca biwaku widać było szeroką kotlinę, gdzie zaczęliśmy nasz marsz. Nawet dało się dostrzec cieniutką nitkę drogi, która wydawała się być oddalona od nas o 4 a nie 10 kilometrów.

Bezkres

Następnego dnia wędrówki do obozu Aguas Calientes, droga dłużyła się nam niemiłosiernie. Najpierw kilometry pokonane szeroką doliną, gdzie na dnie złocista struga traw informowała o przebiegu rzeki. Potem grząski piasek, gdzie co parę kroków zapadaliśmy się po kostki, a dolina przed naszymi oczami dłużyła się w nieskończoność. Szedłem starając się otworzyć mój umysł na coś innego niż tutejszą pustkę, bo męczyła ona psychikę. Można było iść z zamkniętymi oczami, w przeciągu następnych kilku minut nie groziłoby nam potknięcie się. Wtedy umysł odpoczywał, a po otwarciu oczu – a nuż – okaże się, że widać już źródła, czyli miejsce do którego trzeba było dojść, ażeby wszystko poszło zgodnie z planem. W rzeczonych Aguas znajduje się źródło naszego potoku, a nazwa mówi, że ma być to ciepła woda. Jednak gdy w końcu przyszliśmy tam zmęczeni, a cień powoli ogarniał całą okolicę wieszcząc, że zaraz zrobi się bardzo zimno, okazało się, że spośród całego źródliska tylko jedna mała stróżka sączyła ciepłą wodę. Przynajmniej można było garnki na mrozie umyć.

Rekord wysokości w sandałach.

Kolejny dzień miał być pierwszym bez dostępu do wody. Po drodze czekały nas niezbyt głębokie quebradas, czyli wąwozy. Marsz nimi wyprowadził nas w końcu na kolejny płaski odcinek pustyni. Ścieżka przez nie była nawet wyraźna, żartowaliśmy, że nawet bez mapy da się wejść na Ojos. Głowiłem się, czy są to ślady sprzed paru lat, czy może jeszcze z tego roku. Tu, wśród martwego krajobrazu nie było roślinności, mogącej zarosnąć ścieżkę. W wąwozikach trasa prowadziła po dosyć grząskim żwirze, który szybko męczył. Czasem pobolewała nas głowa, więc zwalnialiśmy, żeby nie przesadzić ze zdobywaniem wysokości. Zacząłem dostrzegać położone wśród kamieni jasnoszare plamy, które od pewnego czasu nam towarzyszyły. Były to tajemnicze rośliny, tworzące na kamieniach coś w rodzaju mchu, przy czym były  bardzo twarde i z ich powierzchni wystawały centymetrowe czarne kolce. Każdy krok po nich tworzył kilkanaście dziurek w podeszwie sandała i jeszcze zostawało parę kolców. Odpoczywaliśmy sporo, do biwaku pozostały cztery kilometry, a było wczesne popołudnie – dystans wydawał się niewielki. Za naszymi plecami zaczęło wyłaniać się cała równina niedaleko Aguas Calientes. Przed nami otwierał się żleb pokryty po brzegach wyleniałymi płatami śniegu. Wyżej i wyżej. Zadyszka robiła swoje, a tu jeszcze pozostało półtorej  kilometra. Pomimo tego, że widzieliśmy już miejsce, gdzie rozbijemy namiot, było to wciąż około tysiąca metrów do przebycia. Jak zwykle na tej pustyni – wizualnie wszystko było bardzo blisko. Chciało mi się krzyczeć – Ile jeszcze trzeba iść? – Chciałem położyć się i odpocząć, ale wiedziałem, że później ciężko byłoby wstać. W końcu, późnym wieczorem doczłapaliśmy do małego, osłoniętego nieco od wiatru tarasu. Co ciekawe było tu trochę śmieci po poprzednikach – butle z gazem i inne. Shame on you Andyniści! Tu też zakończył się etap naszej wędrówki w sandałach. W połączeniu z grubymi górskimi skarpetami spisywały się one bardzo dobrze, ale wyżej było już bardzo chłodno i teren zrobił się bardziej stromy.

Najwyższy biwak i niełatwa decyzja

Krzątając się następnego dnia wokół namiotu czułem, że na pięciu tysiącach nie jest mi już tak źle. Znowu słońce, znowu wiatr, tylko zimniej i trzeba wreszcie ubrać pełne buty. Trzy kolory: blady błękit nieba, szarość kamieni i biel śniegu w postaci malusieńskich, bo centymetrowych, penitentów. Żlebik, zaczynający się tuż nad namiotem, był pierwszym stromym fragmentem w dotychczas monotonnej drodze. Lecz wkrótce skończył się i czekało nas zdobycie przełęczy, która stanowiła bramę na płaskowyż El Arenal. Położony na wysokości 5500 metrów, rozciągnięty u stóp paru sześciotysięczników. To miejsce na rozbicie namiotu bazowego, gdy ma się więcej czasu i ochotę na wdrapywanie się na kilka wierzchołków w tej okolicy.
-Tu trzeba się przestawić na manualne oddychanie – powiedział Łukasz i miał oczywiście w tym sporo racji. Gdy zapomni się o intensywnym oddychaniu człowiek męczy się wcześniej, bo organizm podczas adaptacji do wysokości czasem pozwala sobie na bezdech. Nareszcie przełęcz. Otworzył się nam widok na dosyć osobliwy płaskowyż – pagórki zbudowane z luźnych kamieni, pomiędzy nimi niewielkie płaty śniegu i wiecznie zamarznięte okrągłe tafle jeziorek. To wszystko z dwoma wulkanami w tle: Ojos de Salado i Cerro Medusa. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć – przerwa na pięć oddechów. Potem znów pięć kroków. Bez pośpiechu, pomimo, że robi się już trochę późno. Szliśmy po stosie kamiennych płyt wystających z ziemi, ułożonych równolegle do siebie. Trochę jakby wspinać się po wystających ze ściany schodach. Ot, kolejny niesamowity przykład erozji na pustyni. Po zejściu z przełęczy, liczne płytkie dolinki i łagodne grzbiety utrudniały orientację – a brakowało siły żeby wybiec na pagórek nieopodal i zaplanować drogę. Dopiero ślęczenie nad mapą i GPS jednoznacznie wskazały nam drogę na miejsce noclegu. Ażeby historię uczynić jeszcze ciekawszą wspomnę, że używaliśmy starych radzieckich sztabówek, które, bądź co bądź, nie były złe. Musieliśmy jeszcze przejść dwa kilometry, tak, aby być jak najbliżej naszego wierzchołka. Pysznił się on w zachodzącym z wolna słońcu gdy wyszliśmy na kolejną przełęcz.

Naszym szczytem był Cerro Medusa (6144 m.n.p.m.). Wulkan. Tego dnia rano uświadomiliśmy sobie, że niestety nie uda się nam spróbować wejść na Ojos de Salado, drugi po Aconcagui najwyższy szczyt Andów, na którego pierwotnie planowaliśmy wyjść. Mieliśmy za mało czasu na aklimatyzację bo już za tydzień mieliśmy wracać do Polski z Santiago. Uznaliśmy, że ucieszymy się też niższym szczytem, bo dla nas dostatecznym sukcesem było już dojście tutaj o własnych siłach i doświadczenie „genius loci” Puna de Atacama.

Atak szczytowy

-Jak się czujecie, idziemy? – zapytałem rano po ciężkiej nocy, urozmaiconej dziwacznymi snami, nierównym oddechem i podmuchami wiatru.
Nie było źle, poza przerywanym snem, innych dolegliwości związanych z wysokością nie mieliśmy, tak więc droga na szczyt mogła się udać. Nie musieliśmy wstawać o drugiej w nocy, bo wierzchołek był tuż obok, a na jego zdobycie mieliśmy sporą rezerwę czasową. Mogliśmy pozwolić sobie na nocleg w tym samym miejscu, a jeśli czas i siły pozwolą to z pewnością spróbujemy schodzić tego samego dnia. Na razie słońce miło grzało i nawet wiatr nie był taki paskudny. Strasznie dużo czasu zajęło topienie śniegu na wodę do picia, ale po co narzekać – lepiej pomyśleć co byśmy zrobili, gdyby nie było śniegu. Wreszcie około jedenastej wyruszyliśmy. Najpierw czekało nas zejście do dolinki oddzielającej nas od szczytu. Pierwszy cios od wiatru. I przytłaczająca myśl – po co schodzić tak nisko? Przecież później trzeba będzie to odpracować, krok po kroku do góry. Na dnie dolinki odpoczęliśmy i rozpoczęliśmy właściwe zdobywanie góry. Nie więcej niż 700-800 metrów w pionie. Powolne kroki w milczeniu i przy podmuchach wiatru. Ciągła zadyszka. Stok wulkanu stanowiło coś w rodzaju gołoborza, na szczęście z mniejszymi kamieniami, ale i tak musieliśmy uważnie stąpać i wysoko dźwigać nogi. My dalej, krok po kroku wspinaliśmy się na czarnobrązową górę, coraz mniej brakowało nam do szczytu. Po prawej zaczęło robić się mniej stromo – to zapewne był pierścień krateru, więc nie podchodziliśmy tam, bo wiatr zaczynał wiać coraz mocniej. Co prawda nie musieliśmy używać rąk i podłoże było przyczepne, ale stromizna dawała się we znaki. Gdy słyszeliśmy świst wiatru nad nami, przystawaliśmy na chwilę, żeby przeczekać. Były to szybkie i potężne podmuchy, które bez trudu potrafiły przewrócić. Choć szczyt wydawał się być już blisko to przecież nie dało się podbiec, tylko mozolne podejście i zmuszanie się do głębokiego oddychania było skuteczne. Wkrótce, idąc niepewnie, bo w każdym momencie mógł położyć nas wiatr, doszliśmy do krateru. Wewnątrz tkwiło białe, zamarznięte jeziorko. W zasadzie zdobyliśmy szczyt! Jeszcze pozostało przespacerować się po brzegu kaldery na jej najwyższy punkt. Krajobraz wokół był zachwycający i nierzeczywisty. Udało się!

Panorama z Cerro Medusa 6144/6120 m.n.p.m, szczytu na pograniczu Chile i Argentyny.

Wyższe góry zdawały się być wklejone w panoramę – wielokolorowe stożki z lśniącymi jeziorami śniegu, z niebieskim niebem i pustynią w tle. Popołudniowe słońce świeciło dokładnie znad Ojos de Salado, naszego niezdobytego szczytu, na którym było więcej śniegu i na pewno potrzebaby było więcej czasu na jego zdobycie. Krajobraz był niesamowity, bo jedynym żywym bytem poza nami był gwiżdżący wiatr. Miotał on tylko nami, bo wszystko inne na tej pustyni od dawna było jemu poddane. Świst i siła wiatru połączona z nieruchomością całego otoczenia. I chociaż cała droga była męcząca i monotonna, choć tak ciężko było się tu dostać, to widok z góry był  upragnioną nagrodą.

Cień wielkiej góry

Odpoczęliśmy nieco, porozmawialiśmy, a w zasadzie pokrzyczeliśmy do siebie, bo tak mocno wiało, a następnie ruszyliśmy w dół. Pierwsze sto metrów w dół było ciężkie, zwłaszcza gdy wiatr korygował nasze zaplanowane kroki. Na szczęście bez większych wywrotek doszliśmy do wielkiego piarżyska. Zbieganie, nawet po luźnych kamykach i stromo w dół – męczyło. Nie do pomyślenia, że przy schodzeniu trzeba się zatrzymać, ponieważ brakuje tchu. Tutaj, nawet gdy korzysta się z siły grawitacji, przychodzi zadyszka. Gdy wróciliśmy do obozu, wszystko stało się łatwiejsze. Życie na nizinach nie wymaga takiego wysiłku woli i rozumu. I chociaż daleko nam było jeszcze nad poziom morza to mentalnie powędrowaliśmy w tamte strony. Ścieżka prowadząca do przełęczy była dla mnie ostatnim sprawdzianem wytrwałości. Małe kroczki wcale nie zbliżały mnie do miejsca, z którego będzie tylko w dół. Na szczęście jednak udało mi się nieco wyłączyć i nie myśleć o  odległościach, a po prostu iść. W chwilę potem stałem i patrzyłem, tak jak dnia poprzedniego na odległe Aguas Calientes i pomyślałem – wracamy, teraz tylko dotrzeć w całości do drogi. Odkopaliśmy depozyt, rozbiliśmy namiot i napiliśmy się kakao. Bo w górach wysokich trzeba sobie dogadzać, inaczej dużo trudniej zadbać o morale. Surowce do kakao (wszystkie!) były w stanie stałym. Najpierw trzeba było stopić lód, potem dodać mleko w proszku i oczywiście kakao. Tak wyglądał nasz napój zwycięzców. Następnego dnia zaplanowane było zejście jak najdalej w dół, docelowo – aby zobaczyć drogę asfaltową.

Czy uda się nam wrócić?

Dzień powrotu zaczęliśmy od marszu po zmroku, bo choć dookoło nas było sporo śniegu to skończyła się nam benzyna, a następną mieliśmy w depozycie w Aguas Calientes. Tak więc zapowiadał się bardzo pustynny – dosłownie i w przenośni – dzień, a wszystko było rezultatem niechlubnej pomyłki. Poprzedniego dnia półtora litra pysznej wody wlaliśmy do jednej z butelek, która była niedostatecznie oznaczoną butelką po benzynie. Gdy pociągnąłem łyk wody wszystko stało się jasne…  Dlatego też następnego dnia „na sucho”  kontemplowaliśmy pustkę  i bezkres, a pogoda na złość zmieniła się z wietrznej na upalną. Ciepło ubrani wędrowaliśmy w okolicy Aguas Calientes w kompletnie bezwietrznej aurze i silnym słońcu. Gdy dotarliśmy już do źródeł naszego potoku nastroje poprawiły nam się, a góry przestały być tak groźne. Nawet droga długimi dolinami nie była tak monotonna. Choć i tak najlepszymi momentami dnia były przerwy, gdy można było poleżeć na kamieniach nie robiąc nic. Co prawda pustka otoczenia skłaniała do jakichś ambitniejszych poczynań – czytania książki, rozmowy – to jednak najpierw trzeba było zaspokoić organizm – a ten uparcie domagał się odpoczynku. Powoli kończyliśmy nasze racje żywnościowe, zjedliśmy zupkę chińską na sucho z dodatkiem ekwadorskiego majonezu, który tu przywędrował z Łukaszem i powoli wracaliśmy w stronę cywilizacji. Choć wcale nie było pewne kiedy tam dotrzemy…

Opuszczamy dziki świat

Siódmego dnia pobytu w Puna de Atacama, siedzieliśmy przed refugiuo przy nitce asfaltowej drogi, wypatrując samochodów. Ciężko opisać emocje jakie towarzyszyły nam, gdy zobaczyliśmy pierwszy pojazd. Łapiemy! Nie udało się… Później cieżarówka. Pokazują nam, że jadą niedaleko…
-Gdzie tu można jechać niedaleko? – przecież jedyne życie na drodze do Copiapo jest na granicy. Choć na dobrą sprawę nie wiedzieliśmy jak wyglądać będzie ta granica. Jedzie pick-up. Już nie wystawiamy kciuka tylko machamy rękami, żywo gestykulujemy. Zatrzymują się. Argentyńczycy z Buenos jadą na granice, a w zasadzie do Chile.
-My też jedziemy do Copiapo, możemy was tam zabrać – usłyszeliśmy upragnione słowa. I wszystko potem działo się jakby w filmie – przejazd przez pustynię, odprawa celna w jakichś barakach, w których było tak ciepło, że od razu puścił nam się z nosa katar, celnik, który ukradł nam czosnek pod pozorem dbania o środowisko, niebywale niebieskie jezioro ze szczytami w tle, kopalnie miedzi takie jak ta słynna na cały świat, gdzie przysypało górników w 2010r. Udało się nam wejść na sześciotysięcznik, a wędrówka wgłąb pustyni była też podróżą wgłąb siebie. Przepełnieni satysfkacją dotarliśmy do stolicy Chile by już z perspektywy miejskich ulic podziwiać lśniące się na horyzoncie Andy. Za nami został pustynny piach, wichry, które ukradły nam czapkę, i kolorowe olbrzymy strzegące nicości.



Technikalia:

Dystans w jedną stronę wyniósł 54 kilometry, droga powrotna była identyczna ze względów bezpieczeństwa i dostępności wody. Wysokość startowa to około 3400 metrów n.p.m. Całość trwała 7 dni. Przez cały okres wędrówki nie było zasięgu. Dwie wysokości szczytu 6144 i 6120 podawane przeze mnie wynikają z różnych źródeł, bardziej popularna wydaje być się 6120.

Chętnie odpowiem na wszystkie dodatkowe pytania!