Albania rowerem: SH 72 z Përmet do Çorovodë

Autobus wyrzucił nas pod tą samą figą, której owoce zbieraliśmy dwa lata temu. Czekała nas teraz trzydziestokilometrowa powtórka, ale na szczęście jest to jedna z ładniejszych Albańskich tras w górach. Pomiędzy Tepeleną a Kelcyrë niedostępny łańcuch gór biegnący na południowy wschód otwiera się i prowadzi żyzną, zieloną doliną. Ze zboczy wytryskują liczne źródełka, a po drodze mijamy kilka starych żelaznych mostów oraz most wiszący, niestety nie do przejścia. Jazda była przyjemniejsza niż ostatnio, nie byliśmy wykończeni zwiedzaniem stromej Gjirokastry. Asfalt się poprawił.

Religijne rozważania na stromej zakurzonej drodze.

Za Kelcyrë wróciliśmy do rzeczywistości malowanej dziurami aż dojechaliśmy do początku drogi SH 72, oznaczonej mnóstwem tablic zasadniczo niewiele nam mówiących. Kierunek Çorovode nie był wymieniony więc niewiele nam one podpowiedziały. Natomiast zagadkowe kopuły na szczycie góry nad naszymi głowami nabrały nowego znaczenia. Dotychczas myślałem że to Albańskie obserwatorium astronomiczne. No co – myślę sobie – okolica dosyć bezludna, a każdy chętnie w gwiazdy popatrzy. Wątpliwości zaczęły się, gdy jedna z kopuł sprawiała wrażenie złotej. A to zmienia postać rzeczy… Kopuły okazały się być Chanaką, czyli rodzajem sufickiego klasztoru – niestety nieosiągalnym dla nas – bo kto by jechał kilka kilometrów stromą drogą w górę, z której nie ma przebicia na dalszą trasę? Chanaka, inaczej tekke, alb. teqja/teqe to wbrew pozorom rzecz znana na Bałkanach – wiele osób kojarzy biały budynek pod skałą w okolicach Mostaru w Bośni i Hercegowinie – to też tekke. I choć zapewne warto było tam zajrzeć wcale nie rozpaczaliśmy – stroma droga szybko sprawiła, że cała nasza energia życiowa poszła w pedałowanie.

Jako ciekawostkę dodam, że pokazana na zdjęciach poniżej uczepiona szczytu góry teqe jest klasztorem bektaszytów – sufickiego bractwa o bardzo niejednorodnej genezie. Cytując Wikipedię: „Wyznawało ono wiarę synkretyczną z elementami szamanizmu, zaratusztrianizmu, chrześcijaństwa oraz ezoteryzmu. Członkowie bractwa nie przestrzegali szariatu, dżihadu i ramadanu, mogli pić alkohol i jeść mięso wieprzowe. Bektaszyci zrównali pozycję kobiety i mężczyzny, przejęli od chrześcijaństwa spowiedź, celibat duchownych, chrzest i odpuszczenie grzechów.” Zanim Turcję uczyniono państwem świeckim to ona była centrum bektaszyków, później została nim właśnie Albania aż do czasu prześladowań Envera. Dziś ruch odradza się na nowo. Na dodatek bracia Frashër, którzy uważani są za twórców niepodległej Albanii byli bektaszykami, i już pewnie nie zdziwi fakt, że urodzili się parę kilometrów wgłąb doliny, na której zbocza właśnie się wspinaliśmy.

 

 

Za zakrętem czekała nas jeszcze większa stromizna, za następnym jeszcze większa, potem było jeszcze stromiej i prawie stracilibyśmy nadzieję, że tą drogą gdzieś dojedziemy, gdyby nie miejscowi, którzy z trudną drogą radzili sobie zwykłym sedanem. Postój. Strugi potu. Za nami potężna wapienna ściana gór. Bliżej pod nami soczystozielona makia. Przed nami księżycowy krajobraz łupkowych gór, czasem całkiem jałowych, o ładnie ukształtowanych przez erozję formach. Bezpośrednio przed nami fantazyjna droga prowadząca tak jakby po grani tych gór i jeszcze ciekawiej poustawiane słupy z elektrycznością.

 

Spotkania z mieszkańcami

Okoliczni mieszkańcy muszą naprawdę kochać tę mało przystępną krainę. Ale jakoś funkcjonują. Najbardziej fascynujące było spotkanie z pasterzem który na postronku ciągnął zielony sześcian dębowych liści z głową i nogami osiołka. Czyli innymi słowy – osiołka objuczonego jak tylko się da gałęziami dębu (po co?). Żałuję, że nie zatrzymaliśmy się na herbatę u starszego mężczyzny, którego urzekły nasze próby języka Albańskiego. Jechaliśmy właśnie stromym odcinkiem pod górę, gdy minęliśmy tego pana z ciupagą w ręku. Tradycyjnie odezwałem się do niego „mirembreme” co oznaczać miało „dobre popołudnie” a w tym momencie Agnieszka zatrzymała się na złapanie oddechu. Pan spojrzał bardzo nieufnie, zabrakło mu Albańskiego „w gębie”, ale nasze niespodziewane zatrzymanie sprawiło, że zgłębił sprawę:

-Skąd znacie albański, ze szkoły?

-Nie, z książek o Albanii. (i wyciągnąłem kindle’a ze słowniczkiem)

-Hmm…

 

Pan spojrzał ze zdziwieniem i zaczął typowe przesłuchanie podróżnego, a na końcu zaprosił do siebie. My, gnani potrzebą zobaczenia PN Lures podziękowaliśmy, tłumacząc się koniecznością zrobienia następnych kilometrów. A następne kilometry były tyleż trudne co piękne. Nagle, ni stąd, ni zowąd pojawił się na naszej trasie niewielki zbiornik wodny, który aż prosił się o biwak w pobliżu. Skorzystaliśmy rzecz jasna, tłumacząc sobie, jak zwykle, że jutro wstaniemy wcześniej 🙂

 

W dół

Następnego dnia było łatwiej. Przynajmniej jeśli chodzi o pedałowanie bo droga dalej stroma, kamienista, a lokalne mosty same w sobie były atrakcjami. Dziura 40×40 w moście – proszę bardzo! Długo jechaliśmy przez dziewicze rejony, aż wreszcie hałas pod oponami ucichł i usłyszeliśmy ten miły szum asfaltu. Udało się nam przebić z Përmet do Çorovodë co nas bardzo ucieszyło, bo taki odcinek podczas zwiedzania Albanii narzuca się sam, a dróg po prostu brakuje!

Kanion rzeki Osum

Rzeka Osum wyrzeźbiła śliczny kanion, który oglądaliśmy na początku od góry, a później od strony, gdzie wrota wąwozu otwierały się szeroko. Weszliśmy trochę wgłąb – patrz fantastyczny most. Niestety majestatyczne ściany mieliśmy dokładnie pod światło. Kanion jest sporą atrakcją raftingową, obejrzeliśmy co się dało (będąc na rowerowej wycieczce) i ruszyliśmy w dół.  Przejechaliśmy przez miejscowość Corovode, gdzie w upale nie działo się wiele, a dalej na trasie czekał Berat, wspaniała miejscowość dziedzictwa UNESCO. Droga choć mozolna, była urozmaicona -naliczyliśmy sporo starych mercedesów, obejrzeliśmy socrealistyczne logo zruinowanego centrum zootechniki, kobietę trzymającą w wielkich akwariach tuż przy drodze ryby na sprzedaż (nawet rozważaliśmy zakup!) i mosty linowe wyłożone drewnem ze starych skrzynek… Słowem – koloryt Albanii.