Fidżi: wędrując do wnętrza.

Jeżeli Fidżi kojarzy się komuś z czymkolwiek, to zapewne będą to plaże. Słusznie, jednak najpopularniejsze plaże na świecie to w dzisiejszych czasach wyspy-fabryki pieniędzy z turystów, w 100% skomercjalizowana natura. I to jeszcze za duże pieniądze. Nie chcieliśmy jednak po prostu nad tym rozpaczać, a postarać się jak najlepiej wykorzystać tydzień w tym kraju. Poza miejscami wymienianymi w przewodniku postanowiliśmy po prostu przebyć główną wyspę w poprzek, czyli nie tak, jak robi się to zazwyczaj – jedną z dwóch dróg dookoła wyspy. Bez konkretnego planu wsiedliśmy w autobus do wiosek wgłąb, potem przedeptaliśmy kawał fidżijskiej ziemi, a skończyliśmy w przepięknej wsi Navala, której za darmo nie można fotografować (sic!), skąd autobusem bez okien dotarliśmy do zagłębia trzciny cukrowej.

OC_3498

Sigatoka

Sigatoka jest miejscem na Fidżi znanym. Nie ze względu na raczej brzydką mieścinę z typowym dworcem autobusowym i chaotyczną zabudową, a ze względu na wydmy. Szczerze powiedziawszy to nie potrafię sobie wyobrazić, żeby ktoś przeleciał pół świata, ażeby zobaczyć tutejsze szarawe wydmy, ale z drugiej strony będąc w okolicy warto zajrzeć. Dostępu do wydm strzegł jakiś mocno naszprycowany-raczej-nie-alkoholem jegomość, który pobierał opłatę, jakieś 5FJD od osoby. Napomknęliśmy mu o tym, że będziemy spać w namiocie albo sam nas o to zapytał – w każdym razie nie było problemu. Ulokowaliśmy się nad pacyficznym wybrzeżem osłonięci od wioski kilkudziesięciometrowymi wydmami licząc, że nie przeniesie się tutaj żadna impreza. Nic takiego się nie stało i następnego ranka wracaliśmy do miejscowości na autobus prowadzący nas wgłąb wyspy. Po drodze zauważyliśmy jak na Fidżi pozyskuje się piasek podjeżdżając tyłem ciężarówki pod wydmę i zsypując ją do naczepy…

 

Autobusem na północ.

Po zrobieniu niezbędnych zakupów wsiedliśmy do klasycznego Fidżijskiego autobusu. Pierwsze godziny poranka minęły nam na oglądaniu niewielkich wiosek w głębii wyspy. Żałowaliśmy, że nie wysiądziemy zobaczyć reklamowanych po drodze jaskiń. Natomiast zostaliśmy zaczepieni przez Świadkową Jehowy, która chciała nam zostawić strażnicę (czasopismo Świadków Jehowy) – byłem pod wrażeniem, że również na Fidżijskiej prowincji będę do tego namawiany. Chwilę potem wysiedliśmy z autobusu i ruszyliśmy boczną drogą.
OC_3554

Pieszo

Trasa którą sobie zadaliśmy, przebiegała od jednej drogi dookoła wyspy do drugiej. Miało to być około 120 kilometrów i dawaliśmy sobie na to dwa dni, żeby pieszo, autostopem i autobusem przewędrować na drugą stronę. Teraz rozpoczęła się część piesza i potencjalnie miała trwać aż do pięknej, tradycyjnej, ale turystycznej wioski Navala, a to było ponad 40-60 kilometrów drogi. Jednak nie był to czas na kalkulacje i obawy, bowiem naokoło nas zrobiło się pięknie. Okolicę ozdabiały strome zbocza, porośnięte żółtozieloną trawą, z wystającymi gdzieniegdzie ciemnymi wulkanicznymi skałami. Do tej dosyć stonowanej barwy okolicy dużo kolorytu dodawały kwitnące na pomarańczowo drzewa Spatodei dzwonkowatej.

Najpierw szliśmy drogą wzdłuż dosyć gęstej roślinności, gdzie spotkaliśmy piechura idącego z naprzeciwka. Mężczyzna w sile wieku z niewielkim plecakiem i charakterystycznym angielskim, okazał się być Australijczykiem. Chodził on po okolicznych wioskach w ramach projektu dotyczącego zagrożeń związanych z używaniem internetu i urządzeń takich jak np. tablety. Na odchodne, w trosce o nasze bezpieczeństwo dodał, że zapuszczając się w bezdroża, warto mieć ze sobą odbiornik GPS. Jasna sprawa! Następną atrakcją był przełom rzeki, gdzie zobaczyliśmy parę wołu, które saniami (!) zjechały do wody, aby jej nabrać. Po przeciwnej stronie rzeki stały dwa tradycyjne kopulaste domki, całkiem podobne do tych z Nowej Kaledonii. Mniej więcej w tym czasie udało nam się złapać na autostop jedno z niewielu przejeżdżających tą drogą aut. Przez moment obserwowaliśmy świat z paki pick-upa.

OC_3582

Wokoło piętrzyły się przepiękne szczyty, a na dalszym planie widać było coraz to śmielsze kształty gór, wodospady i po prostu nietknięte ręką ludzką obszary. Gdy zeszliśmy do lasu, nad głowami zaczęły skrzeczeć nam papugi. Na poboczu leżał rozbity całkiem nowy samochód. Upewniliśmy się, że nikogo nie ma w środku i ruszyliśmy dalej drogą w cienistym lesie, który zrobił na nas duże wrażenie -zwłaszcza skrzek papug Fidżijek ognistobrzuchych (zobaczcie lepsze zjdęcia w Internecie) i mrok spowodowany przez wysokie drzewa. Dobrą chwilę potem napotkaliśmy kolejnego wędrowca – bosy fidżijczyk podróżował konno (jak widać nie potrzeba butów do tej aktywności!), a jego dobytek stanowiły ponadto dwa psy i maczeta. Wspomnieliśmy mu o porzuconym samochodzie i ruszyliśmy dalej.

Bukuya

Zmierzchało już, gdy powoli zaczęliśmy zbliżać się do wioski, o której spotkani na trasie ludzie informowali nas, że stamtąd możemy jechać autobusem do Navali. Najpierw, na dobre kilka kilometrów przed wioską, zostaliśmy zaproszeni przez dwóch Fidżijczyków na herbatę cytrynową. Mieli oni małą plantację, gdzie hodowali owoce i warzywa i spędzali tam czas. Tajemnicą herbaty cytrynowej okazały się być po  prostu zaparzone wrzątkiem liście cytryny! Nasi gościnni nowopoznani gospodarze postanowili ponadto doprowadzić nas bezpiecznie do wioski. Zarówno dla nas jak i dla nich smutne było, że nie potrafiliśmy (wtedy) jeździć konno, bo zamiast szybkiej i jakże ciekawej przejażdżki po Fidżi, czekały nas 4 kilometry dość ostro pod górę i to zdrowym tempem fidżijskich dwudziestolatków, z których jeden nazywał mnie „my namesake”, i rzeczywiście miał na imię Simon. Gdy dotarliśmy do wioski, jawiła nam się ona już jako rozświetlona wyspa pośrodku pagórkowatego terenu. Nasz plan przedstawiał się następująco – dowiedzieć się skąd i kiedy odjeżdża busik do Navali następnego poranka, a następnie rozbić namiot w jakimś przyjaznym miejscu. Okazało się jednak, że gościnności nigdy nie za dużo – dzisiejszą noc mieliśmy spędzić u Fidżijczyków. Gdy okazało się, że dwójka chłopaków, którzy z nami przyszli, nie może znaleźć swojego ojca – poszliśmy do innego domu należącego do jakiegoś wujka. Tam, pomimo sporej bariery językowej i nietypowości sytuacji – miło i z troską zajęto się nami. Przestrzeń użytkową domu stanowiły dwa pomieszczenia – kuchnia i pokój, a jedynymi meblami wydawały się być łóżko, kolumny audio oraz spora drewniana miska na kavę – tanoa-  z ułamaną nogą. Zanim na dobre rozłożyliśmy plecaki po kątach, już na środku pokoju rozpoczęto przygotowywanie kavy. Tutaj zwyczaj różnił się od Vanuatu – po pierwsze kavę kupowało się już sproszkowaną i wysuszoną (mała paczuszka „na raz” miała kosztować 1 FJD, jak opowiadał nam członek rodziny), dlatego też przygotowanie kavy nie było tak masowe jak tam (wiadra etc.). Pomimo ułamanej nogi gospodarz jakoś wymieszał wodę z kavą, a następnie przesączył. Dostaliśmy po skorupce kokosowej do wypicia i wychylaliśmy ją, mówiąc do naszych gospodarzy radosne „bula!”. Po pierwszej porcji jeszcze trochę pozostało w naczyniu, co potem jeszcze przyszło nam dopić. Tym razem jednak kava nie podziałała na nas w żaden sposób. Tutaj picie kawy miało przede wszystkim rytualne znaczenie. Postaraliśmy się jeszcze troszkę porozmawiać i niebawem poszliśmy spać. Spaliśmy na łóżku w głównym pokoju i miałem silne wrażenie, że dostało nam się najlepsze miejsce w domu do spania. Noc minęła szybko i jeszcze o zmroku pakowaliśmy się do busika, który miał przywieźć nas do Navali.

Navala

Pamiętam tylko serpentyny i wspaniałe górskie widoki zbyt blade dla matrycy aparatu, a jeszcze widzialne dla ludzkiego oka. Wydawało mi się, że usnąłem na sekundę i już obudził nas ruch wychodzących z busika ludzi. Dotarliśmy do tradycyjnej miejscowości Navala, która niestety odstręczyła nas swoją sławą. Wielki napis głosił, że nie wolno wykonywać zdjęć miejscowości z żadnego punktu nie wniósłszy opłaty, a za wejście na teren wioski też należy zapłacić bodaj 25 FJD, czyli 50 złotych. Obeszliśmy się smakiem, po prostu oglądając z zewnątrz śliczne identyczne zabudowania, kryte czymś w rodzaju strzechy.

OC_3660

Nie czuliśmy się źle – okolica była wyjątkowo urocza. Jeśli zaś chodzi o wioskę, to po ostatnim cyklonie została ona mocno zniszczona i w harmonijny pejzaż wdarły się szaroniebieskie namioty chińskiej pomocy. Pomoc Chińczyków na Pacyfiku to osobny rozdział, natomiast tutaj ona po prostu zepsuła widok. Nic to dla nas, i tak wczesny poranek był rozkoszny. Zapaliliśmy primusa, ugotowaliśmy pomidorową (dla niewtajemniczonch jest to połączenie makaronu z zupki chińskiej z koncentratem pomidorowym – maksimum ograniczania szkód zdrowotnych przy zachowanej niskiej cenie i łatwej dostępności). Chwilę potem zaspokoiliśmy ciekawość przechodzącego w oddali miejscowego, który z powodu dwóch białych nadłożył trochę drogi, a potem czekaliśmy na autobus w dalszą drogę. Przystanek był tam, gdzie go sobie wymyśliliśmy.

Ba i Lautoka

Jazda przez łagodne wzgórza autobusem z otwartymi oknami była bardzo przyjemna. Niebawem opuściliśmy pagórki i przesiedliśmy się w nieciekawej miejscowości Ba na kolejny autobus. Tak trafiliśmy do Lautoki, gdzie najciekawszym elementem był kwitnący przemysł cukrowniczy z pełnymi ciężarówkami i zabawnymi wagonikami pociągów wożących trzcinę cukrową. Chcieliśmy też trochę pożuć tej słodkiej rośliny, ale szybko wyjaśniono nam że te łodygi trzciny są opalane z liści i nie nadają się do spożycia w takim stanie, było sobie urwać gdzieś po drodze… Musieliśmy pozostać więc na przydworcowych jadłodajniach. Wróciliśmy do hinduskiej części kraju, gdzie króluje curry, kolorowe stroje, a nie kava. Uświadomiliśmy sobie, że etnicznie fidżijskie Fidżi mieści się na Viti Levu w głębii kraju i jest to obszar mało znany, a z pewnością wart obejrzenia i eksploracji.