Pico Ruivo i granią na południe

Wstaliśmy bardzo wcześnie, bo mieliśmy do pokonania jeszcze kilkaset metrów w górę. W milczeniu złożyliśmy namiot i szybko zaczęliśmy wchodzić do góry. Na wschód słońca.

Tutaj warto umieścić małą dygresję o wschodach i zachodach słońca. Wydaje się, że możliwość zaczerpnięta żywcem z książki Antoine de Saint-Exupéryego, żeby obracać tylko krzesło i móc ciągle oglądać wschody i zachody słońca jest nieco przesadna. Jednak fakt, że zimą na Atlantyku nie potrzeba zbyt wiele wysiłku, żeby obserwować te zjawiska, ucieszy wielu. Siódma trzydzieści wschód, dziewiętnasta zachód. Mniej więcej tak. Pomiędzy ciepły, jeśli nie upalny dzień, albo zazwyczaj deszczowa noc.

I tak w świetle świtu wyszliśmy na Pico Ruivo oglądać wschód słońca. Wokół morze chmur, ale na szczęście dopiero kilkaset metrów niżej, tak, abyśmy mogli nacieszyć się widokiem okolicznych gór.

Trasa do Pico do Arieiro, trzeciego co do wysokości szczytu to majstersztyk. Nie będzie dużych zejść ani podejść. Z 1862 na 1818 metrów nad poziomem morza. Sześć kilometrów w jedną stronę. Dwie opcje – mówiąc najprościej – po prawej albo po lewej stronie grani. Idąc lewą pokonamy trzy tunele, prawą tylko jeden, ale wyjdziemy na zbocza (może i szczyt) góry Torres (1847 n.p.m.)

Chyba nie spotkałem się wcześniej z tak kunsztownie wytyczoną ścieżką w górach, może dlatego, że nie byłem nigdy na via ferracie w dolomitach. Tak więc coś w rodzaju spaceru po gzymsie połączonego z tunelami. Wszystko w wulkaniczno-atlantyckiej scenerii, czyli intruzje magmowe, wszystkie odcienie wulkanicznych kolorów, chmury i silne słońce. Swoją drogą warto pomyśleć o tym, że w szkole nikt nie pokazał nigdy zdjęcia intruzji magmowej, o której wiedza jest wymagana, tylko jakieś tam mdłe rysunki, które niewiele tłumaczą mieszkańcom w większości nizinnej Polski.

Ale schodziliśmy właśnie ścieżką na półkę która prowadziła po wschodniej, słonecznej stronie lawowej, kruchej grani. Nagle po prawej otwiera się tunel, zaglądnęliśmy i widać światło na wylot.

Przed tunelem było rozdroże. Można iść dalej tą stroną grani albo przejść przez pasaż i iść drugą stroną. Pierwsza opcja była podczas naszego pobytu zamknięta, pewnie przez osuwiska

(raczej zostanie to naprawione ponieważ w przewodniku P.Dillona wyd. Cicerone to właśnie ta trasa jest opisywana, a to właśnie ścieżka przez tunel jest wspomniana jako zamknięta przez zawał)

Tutaj ścieżka w skale była jeszcze bardziej urozmaicona, góry jeszcze bardziej strzeliste i niedostępne. W oddali było widać dolinę das Freiras, a wszędzie można było zobaczyć bazaltowe murki, które wyglądały jakby wybudowane ludzką ręką, z tym, że w zupełnie niedostępnych miejscach. To właśnie szczeliny wypełnione trwalszą skałą, która jedyna oparła się szybkiej erozji w tym klimacie. Pomarańczowy (nazwijmy go) tuf, dawno spłynął do doliny.

Po tej stronie również widać resztki ścieżki, dokładnie takiej samej na której stoimy. Skała osunęła się i teraz wiszą w powietrzu słupki i stalowa linka tworząca poręcze. Bo trzeba dodać, że poręcze są prawie wszędzie, i dlatego ekspozycja nie zawsze jest taka straszna. Nowa ścieżka jest w bezpieczniejszym, jak na razie terenie.

Jeszcze jedną atrakcją na trasie jest bazaltowy murek w którym jest brama, i właśnie przez nią wiedzie szlak. Już widać Pico do Arieiro, kopułę radaru i parking z tłumem ludzi. Przed właściwym szczytem jest jeszcze punkt widokowy do którego idzie się po wąziutkiej grani (tak, z barierkami). Punkt widokowy kończy nasza trasę, bo nie mieliśmy wtedy jakiejś stadnej potrzeby. Na Arieiro można wjechać po asfalcie, najlepiej rowerem. Według międzynarodowej bazy podjazdów jest to jeden z najtrudniejszych.