Autostopem przez Belize.

Jakoś tak uznaliśmy, że Belize będzie lepsze na autostop niż Meksyk i Gwatemala. W zasadzie stały za tym dane o przestępczości (ponoć mniejszej) oraz dołożył się fakt, że komunikacja publiczna była droższa, a do tego wszystkiego chcieliśmy odwiedzić parę odległych miejsc w tym kraju. Udało się nam zrealizować plan, co ciekawe jedyny odcinek nie przejechany autostopem mieliśmy przyjemność przejechać autobusem gdzie puszczany był jakiś niemiecki film z napisami bo rumuńsku, albo jakoś tak, już mi się poplątało…

Nasza trasa prowadziła z Gwatemali do Meksyku. Na terytorium tego maleńkiego kraju dostaliśmy się w miejscowości Benque Viejo a wyjechaliśmy w Santa Elena. Pomimo przekroczenia granicy, okolica niezbyt się zmieniła, na poboczu nadal rosły tropikalne rośliny, a z dżungli dobiegał ryk wyjców. Najbardziej zauważalną zmianą była zmiana języka na angielski. I fakt, że pomimo posiadania własnej waluty, w Belize można płacić dolarami amerykańskimi po stałym kursie 1USD=2BZD.

 

Xunantunich

Pierwszym przystankiem były ruiny majów w Xunantunich. Ruiny na jakie patrzyliśmy powstały około AD 670–750 i stanowią one jedne z najwyższych w kraju, nie licząc ruin Caracol. Najbardziej charakterystyczną budowlą całego kompleksu jest El Castillo, faktycznie wizualnie podobna do zamku piramidalna struktura o prostokątnej podstawie, ozdobiona świetnymi rzeźbami czy fryzami w części szczytowej i przeszyta różnego rodzaju tunelami i przełazami. Oprócz oczywistego piękna ruin, tutaj dodatkowym „urozmaiceniem” były uzbrojone w broń długą patrole – ruiny znajdują się kilkaset metrów od granicy z Gwatemalą! Egzotycznego obrazu dopełniała fauna – liczne małpy oraz iguany, zwłaszcza w miejscu przeprawy promowej nad rzeką Mopan. Ponadto sporą nowością był dla nas duży odsetek czarnoskórych żołnierzy – bo skład etniczny w tym kraju jest bardziej zbliżony do wysp Karaibów niż indiańskiej Gwatemali.

Wbrew wyobrażeniom, El Castillo nie jest grobowcem, pełniła raczej rolę pałacu lub budynku administracyjnego. Trzynaście pomieszczeń tak zwanej „Audience” miało symbolizować trzynaście poziomów nieba Majów, a fryzy mają przedstawiać bóstwa oraz lokalnych władców. Całość zachowanych struktur mieści się na niewielkiej powierzchni, a El Castillo stanowi jej kulminację. Po drugiej stronie, skierowana już w stronę Gwatemali, budowla A20, z nietypowymi kolistymi formami architektonicznymi wydaje się być prywatną świątynią.  Na koniec zobaczyliśmy jeszcze muzeum z całkiem przejrzystymi wyjaśnieniami dotyczącymi życia Majów, ich rytualnej gry w piłkę – ullamaliztli oraz opisów znalezisk w ruinach tak jak jak kamiennych płyt z licznymi znakami alfabetu majów oraz jakże ewokacyjne wyobrażenia najprawdopodobniej majańskich bogów.

Wspaniała Rio On

Głównym odbiciem z trasy miała być próba dostania się do Caracol, legendarnych ruin znanych na całe Belize. Według badań Caracol miało być jednym z najważniejszych ośrodków politycznych w Okresie Klasycznym (a petroglify wspominają o zwycięskiej walce z Tikal), o większej powierzchni i populacji niż obecna stolica państewka, skądinąd o marnej reputacji. Samo dotarcie do ruin było wyzwaniem. Z opisów w przewodnikach wynikało, że trzeba dysponować własnym środkiem transportu by tam dotrzeć. My nie mieliśmy na to pieniędzy więc postawiliśmy na autostop. Zaopatrzyliśmy się w żywność w San Ignacio (sklepy w Belize bardzo przypominały mi te na Południowym Pacyfiku) i stanęliśmy przy stromej drodze jadącej w stronę pagórkowatej dżungli, znanej też jako Mountain Pine Ridge. Już nie pamiętam, ile zajęło nam łapanie okazji, nie było to długo, natomiast to KTO nas wiózł było atrakcją samą w sobie. Pickup, na którego pace siedzieliśmy (co za przygoda) należał do rodzinki Mennonitów, najwyraźniej jadących z dziećmi na południe nad rzekę. O Mennonitach powiedziano już dużo, a więc opiszę ich pokrótce: to protestanci żyjący według bardzo rygorystycznych konserwatywnych zasad, pacyfiści, bardzo pracowici. Najbardziej trafnie można porównać ich do Amiszów, o których jakoś „się słyszało”, choć paradoksalnie Amisze są odłamem Mennonitów. Bardzo chciałem spotkać ich w Belize bo stanowią oni tam dużą etniczną grupę, a ich pracowitość ponoć jest filarem tutejszej gospodarki. I udało się. Rodzina, która nas podwiozła wyglądała i zachowywała się dokładnie tak jak sobie to wyobrażaliśmy, a ich długie, skromne ubrania wyróżniały się na tle innych kąpiących się w rzece. Bo właśnie to był nasz pierwszy autostopowy przystanek na drodze do Caracol. Jeśli chodzi o rzekę to wodospady Rio On były jednym z przyjemniejszych miejsc w dżungli jakie widziałem. Czysta woda szumi pomiędzy czerwonobrązowymi głazami, w scenerii niewysokich, zielonych pagórków. Bez wahania wszedłem do przyjemnie ciepłej wody.

Jaskinie Rio Frio

Po przyjemnym odpoczynku wróciliśmy na szosę, gdzie znów udało się zapakować do samochodu, tym razem amerykańskich nowożeńców. Znów parę mil na południe, w jeszcze bardziej dzikie okolice, tym razem do jaskiń. Kompleks jaskiń Rio Frio to tylko mały wycinek tego co podziemne Belize ma do zaoferowania. Tutejsze obszary krasowe są znane na całym świecie – cóż, można to odczuć nawet na drodze, bo bilboardy reklamują sprzęt jaskiniowy Petzl… Autostop ma tę niewątpliwą zaletę, że będąc już w dzikim miejscu większość ludzi podąża w to samo miejsce. Szutrowa droga sprowadzała lekko w dół w głąb dżungli, gdzie kończyła się ślepo. Stamtąd droga sprowadzała nad rzekę, gdzie znajdował się monstrualny otwór jaskini. Nie był to największy otwór jaskini jaki widziałem, ale mierzył dobre kilkadziesiąt metrów, a wnętrze jaskini robiło równie imponujące wrażenie. Rzeka z piaszczystymi brzegami biegnąca dołem i formy naciekowe wielkości XXL… Przeszliśmy kilkaset metrów do drugiego otworu – zatem tak wyglądają jaskinie Ameryki Środkowej -pomyślałem – duże, ciepłe, przyjemne i… z wielkimi pająkami. Po wyjściu z jaskini wróciliśmy parę kilometrów pieszo w stronę osady Douglas de Silva, gdzie zamierzaliśmy spędzić noc na „kempingu”. Miejsca na rozbicie namiotu było aż nadto, cisza, spokój. Napotkany przez nas mieszkaniec powiedział nam, że owszem można rozbić namiot, są sanitariaty, ławki, a jeśli zbierzemy się dostatecznie wcześnie rano to biwak nas nie będzie kosztował. Przestrzegł też, żebyśmy nie obawiali się strzałów w nocy – po prostu granica z Gwatemalą jest niedaleko i straż graniczna czy wojsko wystrzeliwują zawsze parę strzałów wieczorem… Cóż polana w środku dżungli nabrała swoistego kolorytu, ale nie było już odwrotu. Poza tym – każdy biwak był dla nas kuszącą propozycją. Rozbiliśmy namiot i poszliśmy skorzystać z prysznica i… spotkać się z czarną wylinką skorpiona. Nocne dźwięki dżungli były również niezapomniane. Tak, Belize to przygoda.

Ujrzeć Caracol!

Udało się, trafiliśmy do wspaniałych ruin. Kolejne parę godzin poświęciliśmy na buszowaniu po wydartych dżungli placach, gdzie znajdowało się mnóstwo budowli. Największą z nich jest Caana („Dom Nieba”), o wysokości 43 metrów,  stanowiąca kompleks pałacowo-świątynny, z którego możemy spojrzeć ponad dżunglę (najwyższy w Belize). Na wierzchołku tej piramidy znajduje się kompleks trzech świątyń zwanych kompleksem triadycznym. Inną atrakcją są reliefy na powierzchni budowli, zwane  w literaturze majańskiej muzzle, co można przetłumaczyć jako pyski. Maski z groźnym wyrazem i wyszczerzonymi zębami są swego rodzaju esencją sztuki Majów. Na obrzeżach kompleksu możemy zobaczyć aguadero czyli dawne zbiorniki na wodę deszczową, wielkie tropikalne drzewa i storczyki.

Symbol Caracol.

Symbol Caracol.


ZOO jakich mało!

ZOO jakie jest, każdy widzi. Pozornie. Tutejsze szczyci się niezwykłą troskliwością o dobrostan zwierząt – nie przebywają one w klatkach, a w wygrodzonych fragmentach tropikalnego buszu, a zwierzęta, które trafiły do ZOO nie są odławiane z naturalnych siedlisk specjalnie w tym celu – trafiają tu osobniki chore bądź wcześniej oswojone. Bardzo znana atrakcja znajduje się, ni mniej ni więcej, ale przy jednej z głównych dróg przebiegających przez kraj wśród niskich zarośli – otoczenie dla zwierząt strefy klimatów tropikalnych jest jak najbardziej naturalne. Cena wstępu podawana w przewodnikach była dla nas wysoka, a przy kasie okazało się, że ostatnio podniesiono ją dwukrotnie! (15USD. To właśnie mam na myśli mówiąc, że Belize jest drogie. Biorąc pod uwagę, że standard oferowany niezbyt różni się od tego w tanim Meksyku czy Gwatemali, budzi to oburzenie budżetowych podróżników). Jednak miejsce broni się renomą – ma tylko lokalne 48 gatunków i jego funkcja edukacyjna, zwłaszcza dla lokalnej społeczności jest nie do przecenienia. Resztę relacji niech dopełnią zdjęcia, a ciekawych odsyłam do bibliografii – artykuł w Wikipedii podaje, które gatunki możemy tam spotkać.

Gdy odeszliśmy od kasy by chwilę zastanowić się, czy na pewno chcemy wejść, jakaś Amerykańska rodzina podeszła do nas i po prostu wręczyła nam bilety wstępu. Byliśmy zszokowani i bardzo urzeczeni tą postawą. Ta sytuacja nauczyła nas by być równie wrażliwymi na innych ludzi i myślę, że przede wszystkim z tego powodu opłaciła się nam…

W zoo przeszliśmy szybką lekcję rozpoznawania środkowoamerykańskich kotowatych. Puma, Ocelot, Jaguar i inne mniej znane gatunki były na wyciągnięcie ręki i nawet nauczyliśmy się je rozróżniać. Oprócz tego małpy z wyjcami na czele, tapiry i mnóstwo kolorowych ptaków. Z jednej strony w Ameryce Środkowej zobaczyliśmy mnóstwo zwierząt na wolności, z drugiej możliwość zobaczenia ich wszystkich a zwłaszcza kotowatych, w jednym miejscu była wyjątkowa.

Wybrzeże Belize – czyli gdzie musimy wrócić!

Wyjeżdżając już z kraju, uświadomiliśmy sobie jak bardzo niesztampowy był nasz w nim pobyt. Kiedy prawie wszyscy turyści odpoczywają na „keys” – karaibskich wysepkach otoczonych malachitową wodą, my wybrzeża prawie nie doświadczyliśmy. Przede wszystkim dlatego, że to jest „turystyczne” Belize. Nie uważam, że jakieś złe, czy niegodne nas, ale tłoczne i drogie. Jednak, gdy byliśmy już myślami z powrotem w Meksyku i jechaliśmy autostopem w stronę granicy, kolor wody nas zahipnotyzował i wzbudził tęsknotę żeby kiedyś wrócić w tą część świata.
Przy opuszczaniu granicy mieliśmy jeszcze emocjonującą sytuację. Celnik przytrzymał nasze paszporty i kazał czekać nie wyjawiając o co chodzi. Te 5 minut dłużyło się w nieskończoność by w końcu okazało się, że chodzi o wpisaną na pieczątce w paszporcie datę wjazdu. W moim paszporcie zamiast 2 odpowiadającej lutemu celnik na wjeździe wpisał trójkę. Na szczęście w paszporcie A. była poprawna data, a błąd tak abstrakcyjny, że w końcu opuściliśmy kraj bez problemów. Oczywiście po opłaceniu belizeańskiego haraczu, zwanego opłatą wyjazdową. Uwierzcie jednak, nawet przy kilkudniowym pobycie było warto!

Film

 

Bibliografia

[1] https://przedkolumbem.blogspot.com/2014/09/miasta-majow-caracol-belize.html

[2] Footprint Handbook Belize, Guatemala & Southern Mexico

[3] https://en.wikipedia.org/wiki/Belize_Zoo