Rejs dorzeczem Amazonki: Yurimaguas – Nauta

Jest coś niesamowitego w podróżach, które nie odbywają się drogą powietrzną ani lądową. Myślę, że to zdanie za kilkanaście lat będzie miało jeszcze bardziej wyrazistą treść. Dlatego z takim rozrzewnieniem wspominam nie tak dawny przecież rejs wgłąb Amazonii, który mam nadzieję, kiedyś uda mi się kontynuować.

Świadomość

Zdawałem sobie sprawę, że płynięcie statkiem po rzece Maranon nie będzie przecieraniem dziewiczych szlaków, że nie zaskoczy nas przyroda – tak samo było w drodze do Suliny na delcie Dunaju. Główna rzeka po prostu staje się arterią komunikacyjną. Tak myślałem. I prawie się nie myliłem. Siedzieliśmy z Agnieszką na dachu naszego stateczku, po to żeby porozmawiać i być jak najdalej od silnika, który bezustannie pracował z łoskotem. Siedzieliśmy koło kurczaków w klatkach, obok jakichś materiałów budowlanych, kiści bananów wwożoych do dżungli (sic!), a gdzieś na horyzoncie zachodziło z różową poświatą słońce. I właśnie wtedy zobaczyliśmy wynurzające się z wody różowe słodkowodne delfiny! Patrzyliśmy, nie chcąc uronić ani sekundy, odpuściłem nawet z robieniem zdjęć… Zwierzęta o skórzastej barwie wynurzyły się parę razy z brązowej rzeki i ani razu więcej ich nie zobaczyliśmy. Tak właśnie wyglądało nasze spotkanie z Inią amazońską – czyli słodkowodnym delfinem. Płynąc zwyczajną łódką , zwyczajnie chcąc przedostać się z miejsca na miejsce, zyskaliśmy jeszcze takie doświadczenie.

Przygotowanie

Ażeby popłynąć łódką, trzeba się przygotować. Po pierwsze na niedogodności – ciasnotę, niejasne miejsce i porę startu. Po drugie trzeba mieć na czym przebimbać kilkanaście godzin rejsu. Trzeba mieć hamak. W Yurimaguas wybraliśmy się zatem na kupno hamaka. Na lokalnym targu, pełnym dosłownie wszystkiego wreszcie natrafiliśmy na stanowisko z hamakami. Kupiliśmy trzy, do tego taśmy, za pomocą których można je przymocować i wydaliśmy około 40 soli za hamak. Następnie zrobiliśmy podstawowe zakupy i poszliśmy zarezerwować bilet – zorganizowaniem łódki do Lagunas zajął się właściciel agencji, gdzie zorganizowaliśmy przygodę w dżungli, dzięki temu wiedzieliśmy gdzie trafić na gliniastym zboczu na naszą łódź. Agencją było Huyaruro tours i kupiliśmy czterodniowy wypad do selvy (pięćset soli za każdego). Po zakupie czuliśmy się bardzo dobrze – pozostawało mieć nadzieję, że wszystko przebiegnie w porządku, decyzja już za nami. Miguel który pracuje w tej firmie powiedział że na dachu hotelu jest piękny widok. Zobaczyliśmy świetne obrazki z życia rzeki. Deszcz przyszedł w postaci szarej tafli wody jakiś kilometr od nas która powolutku się do nas zbliżała aż w końcu lunęło. Woda miała powierzchnię mozaiki w kolorach mleka i jasno brązowym. Jeszcze zanieśliśmy hamaki do agencji, żeby Miguel je jutro rano zawiesił. Na koniec pierwszego dnia nad Rzeką, wybraliśmy się jeszcze do kościoła – msza okazała się być o 19:30 a nie 20:00, więc weszliśmy na modlitwę Pańską do tymczasowej kaplicy pod dachem, ale jednak z dwu centymetrową warstewką wody na podłodze. Na podłodze leżały różne kable, chyba od mikrofonu bo jeszcze nikogo prąd nie kopnął. Młody ksiądz był z Burgos i porozmawialiśmy bardzo przyjaźnie. Ze smutkiem wspomniał o problemach trawiących peruwiańską wieś – alkoholu i narkotykach. To druga twarz Peru, przejmująco smutna i sprawiająca wśród podróżujących rozdźwięk w ocenie tego kraju.

Na statku

Trzeba było szybko wejść po kołyszącej się desce na pokład, a następnie znaleźć nasze trzy hamaki, na które miejsce zapobiegliwie znalazł Miguel. Łódź chyba na szczęście nie miała zabudowanych ścian i przez to mieliśmy widok z hamaka na rzekę. Niestety pod drewnianą podłogą huczał nam paskudny silnik. Gdy czytanie książek znudziło nam się, wszystkie posiłki z kuchni okrętowej (tak, na tych statkach karmią! Ryżem z rybą lub mięsem) zjedliśmy – wyszliśmy oglądać ten zachód słońca z delfinami. Właśnie oddalaliśmy się od drogi od cywilizacji na ponad tydzień! Do serca dżungli! W nocy mieliśmy przybyć do brzegu gdzie miał czekać na nas, LLEFREY RESURRECION, jak to miałem napisane na kartce przez Miguela. Niezłe nazwisko, pomyślałem, rezurekcja… Gdy po dwudziestej drugiej wspięliśmy się na gliniasty brzeg znalazł nas Llefrey, a jego rzekome nazwisko okazało się być imieniem kucharki, która z nami popłynie wgłąb parku narodowego.

Przeczytaj o skarbach peruwiańskiej dżungli PN Pacaya-Samira

Płynie statek z kurczakami

Po wspaniałej podróży z biegiem rzeki Pacaya – Samira powróciliśmy do Lagunas i staraliśmy się zorganizować dalszy transport do Iquitos. Llefrey, właściciel hostelu i kobiety zastanawiali się nad łodzią do Iquitos. Ponoć za chwilę coś popłynie, ale ponoć z krowami. W sumie nic nie rozumiemy z tego, ale jakoś dowiadujemy się, że o 2 w nocy ma płynąć normalny statek. Poszliśmy wieczorem na spacer do portu – wszystko się zgadzało. „Na wiosce” odbywała się jakaś impreza i tańce, my w hostelu poczekaliśmy do wieczora. Wreszcie, o dwudziestej trzeciej ruszyliśmy do portu, bo, cytując Łukasza „wiadomo, że nigdy nic nie wiadomo, a gdyby było wiadomo to i tak nikt by nas nie poinformował.” Tłumaczyło to całkowicie naszą zapobiegliwość. Dwudziesta trzecia czternaście. W porcie było tak, jak powinno być. Parę ciemnych zaułków, z głównej ulicy dolatuje jakaś muzyka, jeszcze parę grillów się dymi, ludzie łażą, pijani ludzie gdzieś się zataczają. Na ciemnej tafli (bo jaka może być tafla permanentnie brązowej rzeki) Maranionu migoczą się nikłe światełka rybackich łódek. Z werandy zbitego z desek hostelu nad moją głową przygląda się nam dwóch Peruwiańczykow. My rozwiesiliśmy hamaki pomiędzy drewnianymi słupami. Czy to była konstrukcja domu, czy to plakat wyborczy, nieważne. Istotne, że dwa równoległe pale były w odpowiedniej od siebie odległości. O dwudziestej trzeciej czternaście kończy się życie w Lagunas. Prąd został wyłączony, muzyka odleciała gdzieś z prądem rzeki do dżungli, pozostały grille i pojawił się hałas motorków. Do portu wrócą za sześć, siedem godzin, gdy wstanie słońce.

 

Co chwilę spoglądaliśmy w stronę łuny na rzece, czekając na łódź. Nagle pojawiła się. Na dziobie, w świetle lampy stało w ciasnocie, oparte bok o bok stado krów. Żeby wejść na pokład trzeba było przejść po brzegu łodzi obok nich i ich zapachu, amoniakowego aromatu. Dolny pokład – kurnik. Rozsypane trociny na ziemi i małe kurki. Górny pokład – kurnik jak okiem sięgnąć, poza ciasną przestrzenią, gdzie upchane są hamaki. Niektóre wiszą prawie nad kurami. Zapytaliśmy kapitana, pełnym niedowierzania głosem: jak to? On odrzekł, że mogą trochę przesunąć trociny i zrobią nam miejsce. W tej ptasiej grypie. W tej wylęgarni kurczaków spływającej do amazonki, po to, żeby w Iquitos zjeść z nich „menu del dia”, w tym fetorze. Nie wymyślilibyśmy, że będziemy mogli popłynąć takim statkiem w dżungli, po prostu uznaliśmy, że mimo naszej otwartości na przygody to niedopuszczalne. Jeszcze sprawdziliśmy czy nie dałoby rady zawiesić hamaka na zewnątrz. Jednak nie chcieliśmy ryzykować kilkunastu godzin ulewy na ledwo zadaszonym korytarzu. Gdy statek już odpływał, zdecydowaliśmy się wyjść na brzeg. Zwrócili nam pieniądze bez słowa. A my, godzinę przed wschodem słońca wróciliśmy do zapłaconego hostelu, wyspać się i przestać złościć. Obudziłem się w tym dziwacznym pokoju-toalecie (łazienka była bardzo symbolicznie oddzielona od sypialni) i pomyślałem co mamy do roboty. W sumie zapomnieliśmy, że można przejść się do tutejszego kościoła i porozmawiać z misjonarzem, o którym wspomniał nam kapłan z Yurimaguas. Jednak postanowiliśmy jeszcze trochę poleniuchować, a potem ruszyć do portu, bo „wiadomo, że nic nie wiadomo…” Pamiętam rozpalone słońcem błotniste klepisko nad brzegiem rzeki, ruch trójkołowych mototaxi, parę małych statków gdzieś, i piękną jednostkę z pokładem dla hamaków. Płynęła ona w inną stronę…

 

Popłyniemy barco rapido

Z bólem serca, popychani racjonalizmem, wchodzimy do budyneczku, gdzie sprzedają bilety na barco rapido.  Nie popłyniemy stąd spokojną łodzią z hamakami, tylko motorówką. Nici z drugiej części romantycznej przeprawy. Pan za ladą był dziwny, słowem – pijany. Tłumaczył wszystko obficie gestykulując. Po jego kwiecistym wywodzie zadałem wszystkie niezbędne pytania, żeby nie kupić kota w worku. Jego historia trzymała się całości: popłyniemy szybką wąską łódką, która nie może płynąć w nocy, tak więc odbijemy około 15, na wieczór przybijemy do wioski, a o świcie ruszymy dalej. Nocleg i posiłek mają być w cenie. Gdzieś tam po drodze…

Trzysta soli na blacie. Dwóch panów, ten bardziej nietrzeźwy wypisuje bilety. Każdy jest unikatowy – w jednym pod rubryką imię mamy napisane Iquitos, wszystko nabazgrane. Proponują posiedzieć w ich pomieszczeniu i poczekać. Możemy zostawić plecaki… Dziękujemy za te opcje. Ja idę zrobić małe zakupy na trasę, Aga łapie lustrzankę. Już drugi raz siedzieliśmy na gliniastym nabrzeżu i czekaliśmy na statek. Oby pijani panowie nie sterowali. Jeszcze krzątałem się koło domów robiąc zakupy, fotografowałem papugę i myślałem o życiu w Lagunas gdy rozpoczęło się zajmowanie miejsc. Łódź była rzeczywiście wąska i kończyła się stalowym szpicem, gdzie leżały bagaże. Usiedliśmy z przodu i było bardzo przyjemnie. Rozkoszowałem się wygodą foteli z drutu zbrojeniowego i plastikowej plecionki. Powoli przychodził zmrok. Gdy chciałem oglądać zdjęcia na aparacie jeden z licznych (jak zwykle w Peru) członków obsługi zwrócił mi uwagę, że nie możemy niczym świecić. Światło jest dla nawigatora! Nawigatorem jest facet z latareczką na dziobie, który pokazuje sternikowi na końcu długiej łodzi (obok legendarnej toalety – jak kucasz to tylko głowa zza dykty wystaje), gdzie należy płynąć. Grzecznie wyłączyłem aparat i patrzyłem w mrok. W dżungli nie ma marudzenia i są poważniejsze problemy niż usuwanie słabszych zdjęć. Czasem przejedzie się brzuchem naszej stalowej barakudy po piasku. Trzeba czasem nocą przekazać jakieś liny czy sieci na jakąś inną łódkę dryfującą gdzieś przy brzegu.

Nocleg po drodze

Koniec końców zbudził nas hałas i strome gliniaste wybrzeże – tu będziemy spać. Wychodzimy z pomocą liny, stąpając niepewnie w sandałach i z ciężkim plecakiem.

„Razem zwalczymy leiszmaniozę”. Taka tabliczka wita nas we wsi, myślę sobie, nieźle. W domu z desek, gdzie mieliśmy być zakwaterowani, panowała wielka ciżba. Dzięki Bogu dostaliśmy ciasną trójkę z trzema nawet niedziurawymi moskitierami. Wołali na kolację. Porcja ryżu, banan, ryba, a raczej ości i trochę mięsa na głowie. Dobre było.  We wsi panował hałas imprezy…

Drugi dzień rejsu do Iquitos

Stukanie, wstajemy. Minęło pięć minut, gdy wyszedłem z pokoju, a nie było już nikogo, zbieramy się na nabrzeże jako ostatni.  Słońce powoli wstawało, po lewej brzeg był stromy i podcięty, po prawej rozciągała się łacha piasku. Nasz sternik i jego ekipa najwyraźniej byli zbyt pochłonięci przytłaczającą cały las deszczowy codziennością. Spłynęliśmy na prawą stronę i chwilę po tym pod naszymi nogami usłyszeliśmy szum piasku. Osiedliśmy na mieliźnie na – ot co! – wielkim dopływie Amazonki. Panowie wyskakiwali w ubraniach do rzeki i starali się wypchnąć ją z piasku. Nam kazano się kołysać, żeby wykiwać łódkę z piachu i ruszyć dalej. Cóż,  przecież nic złego się nie działo. Codzienność. A skoro codzienność to i warto przetrawić ją z dużą dozą humoru. ¿Barco rapido o no? –  (szybka łódka czy nie?) pytali panowie, którzy wieczorem hałasowali śmiejąc się głośno z tyłu łódki. Po drodze zatrzymaliśmy się na przerwę na posiłek. Zwróciłem uwagę na toaletę, która składała się z pływającej tratwy z wychodkami. Po wyjściu z toalety nabierało się wody z rzeki i wracało do wychodka… rozcieńczyć… Po paru chwilach Peruwiańczycy byli najedzeni i kapitan statku zwoływał wszystkich. Ktoś wołał, że jeszcze jest jedna seniorita w toalecie. To znaczy, że nawet w miarę się troszczą, żeby nikogo nie zostawić. W godzinach popołudniowych przybiliśmy do portu w Naucie. Różnił się tylko ilością budynków na nabrzeżu i tym, że ostrzegano nas przed złodziejami. Poszliśmy na obiadek z ostrymi papryczkami. Toaleta była za barem, lała się jakaś woda, biegał kurczak. Grunt, że ludzie się do mnie uśmiechali. Pani z chęcią dolewała pyszny kompot ananasowy, a my powoli chłonęliśmy zmysłami miasteczko w dżungli. Czas na Iquitos!