Karawanseraj Tash Rabat i granica z Chinami

Jeszcze nigdy nie byłem tak blisko Chińskiej granicy – pomyślałem, a altimetr w zegarku wskazał ponad trzy tysiące metrów wysokości. Oczywiście żałowałem, że nie jadę właśnie rowerem z sakwami, a w paszporcie ktoś nie wkleił mi wizy, ale cóż – teraz też jest ciekawie. Chciałbym Wam opowiedzieć o jednym leniwym dniu spędzonym na włóczeniu się  taksówką po wschodnim Kirgistanie.

Rozklekotane audi kołysząc się na gładkim, chińskim asfalcie właśnie wiodło nas z Narynia do Tash Rabat. 115 kilometrów drogi po górskim stepie, gdzie jednym porządnym przystankiem wydawał się Kaszgar, z tym że leży on już w Chinach. Wiózł nas taksówkarz z Narynia i tym razem akurat nie był to właściciel białego Land Cruisera ani innego luksusowego pojazdu spotykanego na drogach tego kraju.. Audi, co prawda model A8,  miało za sobą na pewno setki kilometrów „autoban”, zanim ktoś pomysłowo wyciął w nim wszystkie pasy bezpieczeństwa, zostawiając oczywiście te u kierowcy (na potrzebę kontroli drogowej) oraz wypełnił jeden ze schowków drobnymi kirgiskimi monetami, z najciekawszą trzysomową (3 SOM), które radośnie podskakiwały na szutrowych fragmentach drogi. Na dodatek teraz, gdy auto nie chciało odpalić, nasz kierowca musiał coś pokręcić w silniku kluczem numer dziesięć. Ja w zamian miałem czas na jeszcze jedno ujęcie. Kierowca, pięćdziesięciolatek o okrągłej twarzy był uprzejmy, ale mało rozmowny, na co z pewnością wpływał fakt, że mówiłem lepiej po rosyjsku niż on – a naprawdę nie znam dobrze tego języka. Angielski odpadał, a z kolei ja po kirgisku umiem tylko podziękować i znam parę kolorów i liczb po turecku, który należy do tej samej rodziny językowej. Pozostało skupić się na krajobrazach.

Jedwabny Szlak

Kojarzy się z wielbłądami, cennymi produktami i wysokimi cenami. Kojarzy się ze stepem, suchym powietrzem i karawanserajami. Baśnie tysiąca i jednej nocy, turkusowe kopuły Samarkandy… Dziś mimo wszystko da się poczuć odrobinę tego klimatu, a żeby spotęgować to uczucie udaliśmy się do Tash Rabat, piętnastowiecznego karawanseraju w dolinie gdzie nie ma porządnej drogi, a gdzie kiedyś musiało podążać wiele karawan z orientalnymi bogactwami. Był więc step, były góry, było trochę drogo – sporo się zgadzało. Z tym że dziś zamiast wielbłądów kursują chińskie TIRy z interesującymi tablicami rejestracyjnymi, oraz samochody z europejskimi turystami, których zachwyca przestrzeń, kosmopolityzm, zabytki. Słowem – poszukiwaczy Jedwabnego Szlaku.

Tash Rabat

Karawnseraj to w największym uproszczeniu motel dla prowadzących wielbłądy. Ma sporo pomieszczeń i pozwala bezpiecznie udać się na spoczynek. Zazwyczaj też karawanseraje nadarzają się w niezwykle malowniczych miejscach – na środku stepu bądź tak jak Tash Rabat w zboczu ślicznej doliny, która stanowiła przejście przez ostatni przed Chinami masyw górski. Zjeżdżając z głównej drogi do doliny gdzie mieści się Tash Rabat musimy przeciąć parę wapiennych ostrych grzbietów które wyglądają niczym grzbiet smoka, a mi przypominały góry Piatra Craiului w Rumunii. Parę zakrętów później ukazuje się przysadzista budowla połowicznie ukryta w ziemi, z charakterystycznym portalem i kopułą. To właśnie z jej powodu tutaj przyjechaliśmy…

Choć karawanseraj nie jest szczególnie zdobny to musimy sobie uświadomić, że jak na okoliczne standardy jest to całkiem piękny okaz architektury. W okolicy takich jest jak na lekarstwo. Kirgistan, kraj koczowników, usiany jest jurtami (ładne i ciekawe) oraz całą gamą brzydkich osad zbudowanych z piaskowoszarej gliny i blachy falistej.  Jedynym ładnym elementem są gliniane nagrobki oraz mauzolea, które często usytuowane są na szczytach pagórków i dodają pejzażowi to „coś”, nazwijmy to centralnoazjatyckość. W takim otoczeniu średniowieczna noclegownia i stajnia lśni niczym brylant. Po krzątaninie w środku budynku i zaglądnięciu do chyba wszystkich spośród 31 pomieszczeń postanawiamy zdobyć własny trzytysięcznik i… wychodzimy na górkę nad drogą. Nasz kierowca kazał się nam nie spieszyć, po czym położył się na tylnych siedzeniach swojego samochodu, zatem nie musieliśmy przejmować się czasem. Przyglądaliśmy się jak toczy się życie wokół karawanseraju – postawiono kilkanaście jurt, chyba dla turystów, młodzi kirgizi grają w siatkówkę, na horyzoncie mamy czterotysięcznik. Łatwy, żeby na niego wyjść wystarczy mieć czas.

Koshoy Korgon

W drodze powrotnej udaliśmy się do wioski Kara-Suu, gdzie znajdują się potężne ruiny Koshoy Korgon, twierdzy o której wiadomo bardzo niewiele. Surowy klimat sprawia, że gliniane mury są już bardzo zaokrąglone i trzeba przyznać, że największe wrażenie sprawia zdjęcie satelitarne. Widać na nim kwadrat murów o boku dlugości 250 metrów. Budowlę miał postawić legendarny kirgiski bohater Manas, ku czci swojego przyjaciela. Datowana jest na X-XIII wiek naszej ery. Dziś mieści się na końcu drogi przez wioskę, obok znajduje się muzeum sprawiające wrażenie, że tylko cud może sprawić, że jego podwoje będą otwarte.

Rozmyślania powrotne

Pomimo, że wokół rozciągały się fantastyczne krajobrazy, a karawanseraj naprawdę był interesujący to najsilniejsze wrażenie zrobiła na mnie namacalna wręcz chińska inwazja ekonomiczna w postaci nowej drogi asfaltowej łączącej Chiny z Biszkekiem oraz ciężarówek pełnych dóbr. Chiny są od paru lat wciąż największym partnerem ekonomicznym Kirgistanu. Droga wiedzie jednak przez inną przełęcz i romantyczny karawanseraj został zastąpiony przez stacje benzynowe i parkingi przydrożne.