Pewne jak atlantycka pogoda! Roque de los Muchachos.


-Jest mi coraz zimniej, pomimo że idziemy! – po paru kilometrach szybkiego marszu powiedziała Agnieszka.

Brzmi jak opowieść z wysp kanaryjskich?

Pico del Teide oraz grań Caldera de Taburiente

Pico del Teide oraz grań Caldera de Taburiente

Godzina osiemnasta, słońce gdzieś lśniło nad bezkresem oceanu, który przykryty był gdzieniegdzie cienką warstwą chmur. Podchodziliśmy jednym ze stromszych szlaków jakie znam – w 15 kilometrów miał doprowadzić z poziomu oceanu na szczyt, Roque de los Muchachos, o wysokości 2428 m.n.p.m. Jednostajne podejście, czasem zdarzyło się sto metrów, które było po płaskim. Przebiliśmy się przez korek chmur na wysokości około 1600 metrów i delektowaliśmy się słońcem i ciepłem. Potem rozbiliśmy namiot na wysokości 2300 metrów nad poziomem morza. Jeszcze w krótkich spodniach poprzesuwałem kamienie, żeby w razie wiatru nasz namiot nie znalazł się na dnie kaldery, tysiąc metrów niżej. Minął kolejny pogodny dzień na wyspie,  nic zaskakującego, tu przecież zawsze jest ładna pogoda. Jeśli nie przez cały dzień, to przynajmniej przez połowę.

Następnego dnia mieliśmy przejść drugą część półkola, jakie tworzy grań utworzona z najwyższych szczytów na La Palmie. Rano, przed wschodem słońca uparcie podążaliśmy na szczyt, aby przywitać wspaniały wschód słońca. W zamian przywitaliśmy zimniutki deszcz, zanim jeszcze weszliśmy na wierzchołek. Przyzwyczajeni do ignorowania opadów na Kanarach, nie dbaliśmy aby być kompletnie suchymi – przecież tak czy inaczej kiedyś będzie świecić słońce. Na Roque już konkretnie padało, więc nie mając lepszego pomysłu i dachu nad głową, rozbiliśmy namiot. I czekaliśmy.

Deszcz nie ustawał, a raczej wzbierał na sile, a nam zaczęło być powoli coraz zimniej. W zasadzie normalne, gdy człowiek się nie rusza, ale gdy wyszedłem z namiotu poprawić jego napięcie zauważyłem, że deszcz robi się taki jakiś… nieprzeźroczysty i białoszary. I w zasadzie to jest ciałem stałym. Śniegiem.

Początkowa fascynacja (przecież tej zimy „zimy” nie było i śnieg z natury powinien cieszyć…) ustąpiła po pewnym czasie, gdy zacząłem myśleć co będzie dalej. Jeszcze godzinę temu na parkingu pod szczytem stał samochód, pewnie z turystami czekającymi tak jak my – na wspaniały poranek. Teraz go nie ma, a jeśli popada jeszcze godzinę to zachowawczy Hiszpanie z pewnością zamkną na głucho górską drogę na dobry tydzień. To co pomyślałem o Hiszpanach było może trochę złośliwe, ale akurat prawdziwe… Telefon do domu dostarczył wszystkich niezbędnych informacji – ma być beznadziejnie przez następne dwa dni. Szkoda, że nie pomyśleliśmy by dowiedzieć się o tym wczoraj. Niemniej czekał nas teraz plan B – ewakuacja z gór, czyli truchcik asfaltem – od  12 do 30  kilometrów, w zależności od kierunku gdzie pójdziemy. Ale zanim wyruszyliśmy ubrałem na siebie piankę neoprenową, która wreszcie znalazła zastosowanie – woda w oceanie była na tyle ciepła, że szkoda było moczyć piankę. Teraz z kolei pomogła mi żeby nie zamarznąć, a Aga w ferworze pakowania zapomniawszy ją ubrać, szybko poczuła zimno…

Co ciekawe minęliśmy parę pick-upów, które wydawały się należeć do obsługi słynnych teleskopów (których nawet nie widzieliśmy, taka była widoczność). Poczuliśmy ulgę – nie jesteśmy tu sami. Natomiast nikt nami za bardzo się nie przejął, więc szybko staraliśmy się zejść niżej, uciec od wiatru i gradu/śniegu. Gdy weszliśmy w las, a asfaltem płynął mały potok, szczęście uśmiechnęło się do nas i zatrzymaliśmy „na stopa” czarnego SUVa, który jakimś cudem jechał tą drogą.

Normalnie nie biorę autostopowiczów, ale w takich warunkach was nie zostawię – odezwał się, jak się okazało, astronom z teleskopu o gustownej nazwie NOT

Zastanawiał się przez parę kilometrów drogi skąd prowadzą ślady butów odbite w śniegu. Opowiedzieliśmy o naszych porannych przeżyciach, a potem dowiedzieliśmy się że jedzie do Santa Cruz, co wybitnie nam pasowało. Mieliśmy przecież niesamowite szczęście, że ktoś zabierze nas na niemal sto kilometrów, przejeżdżając połowę wyspy. John, holender, mieszkał już od wielu lat na La Palmie, która jest najlepszym w Europie miejscem dla obserwacji teleskopami optycznymi. Gdy usłyszał o Krakowie bardzo się ucieszył, bo w najbliższym czasie ma tam trafić na konferencję naukową. Tak więc droga serpentynami La Palmy upłynęła nam na opowiadaniu o tym, co warto zobaczyć będąc w Małopolsce. Gdy wysiedliśmy przy porcie w Santa Cruz, z mojego plecaka wysypał się śnieg…

Epilog

Droga krawędzią kaldery była zamknięta przez następne parę dni. Po dwóch dniach próbowaliśmy nawet podjechać zobaczyć teleskopy, ale za  specjalnie opuszczonym szlabanem, który ominęliśmy było sporo kamieni oberwanych z osuwisk. Do tego na wysokości 1500 m.n.p.m. leżał mokry śnieg. Nasza górska historia pokazała nam, że zima na Atlantyku potrafi pojawić się zupełnie nagle i bez trudu współistnieć ze wspaniałą pogodą. Ponadto po raz kolejny przekonaliśmy się o tym, jak bardzo pomocni potrafią być mieszkańcy La Palmy. Z całego wydarzenia pozostały nam wspomnienia i jak się okazało trzy dni później – niesamowite zdjęcie:

Los llanos by Szymon Rzezwicki

Los llanos zimą (sic!)