Wstaliśmy jak zwykle za późno. Do obozu wróciliśmy o drugiej w nocy, jakoś wygrzebaliśmy się z tak samo pięknej jak i stromej Valea Sighiştelului. W napiętej atmosferze pakowaliśmy plecaki, rozdzielaliśmy jedzenie i w końcu zeszliśmy bukowym lasem do drogi. Piękny pogodny dzień, jesień już zawitała w Bihorze. Tak, jesienią zaczyna się tęsknić. Gdy się jest trochę poza codziennością i widzi żółknące liście gdzie indziej niż koło swojego domu.
Niedziela. Od kościoła dzieliło nas jakieś siedem, osiem kilometrów drogi, mamy nieco ponad godzinę i schodzimy górską szosą, o tyle dobrze, że spaliśmy w rejonie przełęczy i teraz nie musimy się za bardzo męczyć. Z szumem minęły nas dwa samochody. Luksusowy autobus jednak się zatrzymał czego w zupełności nie oczekiwaliśmy i zniknęła troska o to czy zdążymy. Kierowca nic nie chciał z podwiezienie.
Pojawiliśmy się znów pod kościołem, gdzie za pół godziny miało być nabożeństwo. Mała, murowana świątynia z ciasnymi ławeczkami, ksiądz bez ministrantów i trochę wiernych. Z okien padał blask, zapowadający wspaniałą pogodę tego dnia. Rumuńskich kazań nie rozumiem, ale liturgia była oczywista ponieważ Rumuński, brzydko mówiąc, „zalatuje” łaciną…
Wychodząć myślałem o tym czy złapiemy jakiś samochód znów na przełęcz, ile czasu będziemy mieli na chodzenie po górach, czy warto zrobić obiad, czy może jednak zaoszczędzić trochę czasu i żywić się tak jak przez ostatnie dwa i pół tygodnia. Szybko jednak o tym zapomniałem, bo w drzwiach świątyni wciskano mi w dłonie kawałek makowca. Przed kościołem wszyscy wierni już zajadali. Okazało się, że była to msza w intencji jednej z rodzin i przy kościele trafiliśmy poczęstunek. Przed nami ekspresowo pojawiły się kolejne smakołyki Na plastikowym talerzyku leżałoc wkrótce kilka kawałków wypieków, uśmiechnięta kobieta podchodziła z butelką oranżady, a jeden męźczyzna trzymający plastikową, półlitrową butelkę i małe plastikowe kubeczki częstował dorosłych. „Schnaps” – powiedział nasz „tłumacz”, może czterdziestoletni człowiek ze spokojnym wyrazem twarzy, który przełamał barierę językową za pomocą języka Sasów Siedmiogrodzkich. Na koniec wrota małego kościółka zostały zamknięte. Pewnie na cały tydzień, do następnej niedzieli. Parę zdjęć i wszyscy się rozeszli, my zostaliśmy z reklamówką z tą półitrową butelką i sporą porcją wypieków.
Tak więc oprócz plecaczka mieliśmy teraz siatkę z palinką i czymś do jedzenia. Na pierwszej serpentynie łapiemy samochód. Musiał się zatrzymać. Dwuosobowe dacie z odkrytą paką zawsze się zatrzymują. Trzeba było przed wejściem skontrolować czy przypadkiem ta zabawa nie będzie niebezpieczna. Na pace leżało trochę worków z kukurydzą, było na czym siedzieć i czego się chwycić.
Wieźli nas kobieta i mężczyzna, rolnicy. Nie wiedzieliśmy jak im wytłumaczyć to, że przed przełęczą mamy ukryte za kamieniem plecaki, moglibyśmy je zabrać a potem jechać z nimi dalej. Mapa nam nie pomaga, w końcu Pan poinstruował, że mamy puknąć w dach albo szybę, jak chcemy stanąć.
Zanim dojechaliśmy, „dobrodzieje” zatrzymali się na serpentynie. Zece minut, czyli dziesięć i pojedziemy dalej. Oboje zniknęli w zaroślach za ogrodzeniem. Z paki widać było, że to ogród. Jak wrócili wcisnęli nam w ręce garść malusieńki pomidorów.
Skoro tak, to my też ich zatrzymaliśmy… Gestykulując na wpół zrozumiale wsokczyliśmy w las i wytragaliśmy dwa wielkie plecaki. Uśmiechnęliśmy się i z powrotem wskoczyliśmy na pakę i dalej do góry. Nie chcieli żadnej zapłaty, byli wręcz obruszeni gdy chciałem im wręczyć parę lei.
Słońce i strumyk oznaczało kąpiel, pranie i obiad. Po przerwie ruszyliśmy dalej wśród, powiedzmy, gorczańskich widoków, borówczysk.
Nie widać, że za chwile zacznie się ten wyjątkowy Rumuński region krasowy, góry Bihor. Piękny las z mchem w runie, strumień, który ginie w ponorze szybko przekonały nas o wyjątkowości miejsca. Mieliśmy mało czasu, a do zobaczenia było bardzo wiele. To ostatnie góry w tegorocznej tułaczce po Rumunii, ostatni wypad w te wakacje.
Wrześniowa niedziela w Băiţa. W wiosce gdzie są trzy różne kościoły. Wspominam to słoneczne popołudnie z pachnącymi pomidorami w garści i radością z tego jak jest. A tak byliśmy blisko, żeby zaniechać niedzielnego świętowania bo wydawało się nie do osiągnięcia… [23 IX 2012]