Białoruś bez wizy – co zobaczyliśmy w okolicach Grodna?

Flaga Białorusi, która zastąpiła biało-czerwono-białą wersję w roku 1995.

„Nowa” flaga Białorusi, która zastąpiła biało-czerwono-białą wersję w roku 1995.

Wstęp

Krótki, bo 3 dniowy wypad na wschodnie pogranicze Polski postanowiliśmy poświęcić w większości na zwiedzenie ciekawego, bo izolowanego kraju jakim jest Białoruś. Tak jak wspominałem we wpisie dotyczącym bezwizowego ruchu w tym kraju mogliśmy przebywać jedynie w okolicach Grodna oraz Puszczy Grodzieńskiej. Granicę, gdzie mogliśmy przebywać, wyznaczała mniej więcej droga prowadząca z polsko-białoruskiego przejścia granicznego w Kuźnicach do białorusko-litewskiego przejścia w  Privalce.  Warto wiedzieć że rzeka Niemen przycinająca obszar w okolicach Grodna ma połączone mostem brzegi jedynie w Grodnie, tak więc aby przekroczyć na drugą stronę należy zawsze wjeżdżać do tego miasta.

Nie da się ukryć, że Białoruś nie jest najciekawszym krajem europejskim dla podróżującego, zwłaszcza jeśli mamy na myśli ogólne kryteria atrakcyjności. Natomiast można powiedzieć, że jest bardzo ciekawym miejscem, gdzie możemy dostrzec jak wygląda życie w państwie komunistycznym. Oczywiście  – jest to ciekawe tylko dla tych, którzy nie mieli wątpliwej przyjemności życia w tym systemie.  Tak więc najbardziej w Białorusi ciekawiło nas to czy rzeczywiście stoją tam pomniki lenina, czy panuje tam legendarny wręcz sterylny porządek oraz czy rzeczywiście nasze postrzeganie wschodu jest stererotypowe.

Granica, który to już raz? Pierwsze wrażenia.

-Aga, wiesz co trzeba robić jak wiatr wieje ze wschodu? – pytałem zagryzając zęby z zimna. Nie chciało mi się ubrać windstoppera więc cierpiałem. Lodowaty wiatr wiał właśnie ze wschodu…

-Nie wiem, co?

-Wiać razem z nim! – odpowiedziałem zadowolony jak nigdy, świadomy trafności żartu, parę kilometrów przed granicą Białorusi

Zbliżając się do przejścia granicznego wymienialiśmy dużo parkujących na prawym pasie tirów, a potem również sporo samochodów osobowych by korzystając z przywilejów cyklisty dostać się tuż przed budkę z odprawą paszportową. Zauważyliśmy jeszcze znany nam dobrze obrazek z ukraińskiej granicy w Medyce – biedronkę postawioną tuż przy granicy wraz z zatłoczonym parkingiem i mnóstwem ludzi zajmujących się najróżniejszej maści handlem. Déjà vu? Odprawa przebiegła nadzwyczaj sprawnie – niebawem przestawiliśmy zegarki o jedną godzinę i ruszyliśmy w głąb kraju. Pierwszą interesującą rzeczą był wielki billboard, również w języku angielskim, przedstawiający najciekawsze miejsca na obszarze dostępnym dla turysty bez wizy. Dalej dostrzegliśmy spodziewany przez nas porządek przy ulicach, czego najlepszym przykładem były kolorowe i zadbane przystanki przy których zawsze obecny był kosz na śmieci. To oczywiście detale, natomiast pokazują one, że ocenianie Białorusi jest wieloaspektowe i wymyka się ono z standardowego postrzegania tego kraju jako biednego i zacofanego. Kolejnym miłym zaskoczeniem były fragmenty ścieżki rowerowej w całkiem niezłym stanie oraz fakt, że białoruscy kierowcy potrafią podzielić się z rowerzystami drogą. Niestety nie można było tego powiedzieć o Rosjanach, którzy niemal z premedytacją prześlizgiwali się tirami tuż obok nas.

Monumentalny przystanek przy głównej drodze.

Przez wioski do puszczy

Pierwszym miejscem gdzie zatrzymaliśmy się  był  folwark Tyzenhauzów, z uroczym wiatrakiem. W drodze na północ zatrzymaliśmy się przy jednym z fortów, które pierścieniem otaczały miasto Grodno. Zbudowane zostały one w latach dwudziestych XX wieku. Dobrze zachowany Fort II był miejscem gdzie zaskoczyło nas dobre przygotowanie miejsc turystycznych, które przejawiało się w charakterystycznych brązowych znakach oraz tablicach informacyjnych wyposażonych w kod QR i czytelne mapki. Sam fort był również interesujący – tutaj bolszewicy bronili się podczas odwrotu po przegranej Bitwie Warszawskiej.  Minęliśmy miejscowość  Mickiewiczy i zobaczyliśmy pałac w Świecku, który aktualnie poddawany jest remontowi. Drogę wzdłuż pofalowanych pól urozmaicali nam lokalni chłopcy na rowerach, którzy ścigali się z nami albo nas śledzili, co chwila znikając i pojawiając się ponownie.

Po szybkiej ale i monotonnej jeździe wreszcie ukazały nam się dwie wieże kościoła.  To Sopoćkinie, miejscowość gdzie prawie całą ludność stanowią Polacy. Wynika to z zawiłości historycznych, gdyż podczas wytyczenia granic państw po II Wojnie Światowej akurat na tym obszarze zignorowano postanowienia linii Curzona, która przebiegała na rzece Niemen. Zamiast przyznać Polsce lewobrzeżny fragment Grodna oraz okoliczne obszary, linię tę przesunięto o kilkanaście kilometrów na zachód. W rezultacie sporo polskich wsi znalazło się na terytorium Związku Radzieckiego. Mieszkańcy Sopoćkiń zwracali się do władz o możliwość przyłączenia tego obszaru do Polski, ale jak łatwo można się domyślić, prośba nie została rozpatrzona. Dziś w miejscowości z łatwością można porozmawiać po polsku. My akurat załapaliśmy się na nabożeństwo majowe w tutejszej katedrze  –  również po polsku, ale z wschodnią melodyjnością. Z jednej strony ojczysta mowa nie powinna dziwić bo jesteśmy przecież parę kilometrów od granicy, z drugiej strony jednak granica ta jest wyjątkowo szczelna…

Za Sopoćkiniami rozciąga się drugi najciekawszy obszar, który mieliśmy zobaczyć podczas naszej podróży, mianowicie puszcza zwana Grodzieńską oraz Kanał Augustowski. Być może nie jest powszechnie wiadomo, że ostatnie 20 km tego kanału  znajduje się na terytorium Białorusi, a woda z kanału uchodzi do Niemna. Ponadto tutaj znajduje się największa śluza Niemnowo o różnicy poziomów wody wynoszącej niemal 10 metrw oraz największej liczbie wrót bo aż czterech. Zanim jednak do niej trafiliśmy czekało nas jeszcze sporo innych atrakcji. Pierwszą z nich były bunkry wśród pól, które przypomniały nam o innym izolowanym kraju w Europie  – Albanii. Potem trafiliśmy na źródełko, które wbrew temu czego można by oczekiwać po równinnym terenie miało czystą i smaczną wodę o charakterystycznym żelazistym posmaku. Pierwsze nasze spotkanie z Kanałem Augustowskim było przy śluzie Dąbrówka. Znajduje się  tam most zwodzony, który akurat był uniesiony oraz przystań dla statków wycieczkowych. Cała okolica śluzy była bardzo dobrze przygotowana na odwiedzających. Z racji uniesionego mostu musieliśmy przeprowadzić rowery idąc po wrotach śluzy, co z kolei wymagało od nas odpięcia sakw. Dalsza nasza droga przebiegała w kierunku zachodnim wzdłuż kanału i w ten sposób odwiedziliśmy wsie Rynkowcei oraz Wólkę Rządową, której obecna nazwa brzmi Lesnaja. Niecałe 2 km stąd znajduje się wodne przejście graniczne, którym również można dostać się na zasadach ruchu bezwizowego do Białorusi. Z Wólki Rządowej postanowiliśmy pojechać na prawdziwy koniec Białorusi.

Kalety, gdzieś głęboko w lesie.

Miejscowość Kalety, również zamieszkała przez Polaków znajduje się 7 km w głębi lasu, niedaleko styku granic polskiej, białoruskiej i litewskiej. To tutaj odbyło się starcie wojsk polskich z radzieckimi tuż po rozpoczęciu II Wojny Światowej. Część polskich żołnierzy, która otoczona przez wojska ZZSR poddała się, została zastrzelona strzałem w tył głowy i pochowana w pobliskim lesie. Warto wspomnieć o tym przykrym wydarzeniu, ponieważ władze Białorusi nie pozwalają na wykopaliska w rejonie wioski, choć historycy wskazują, jakoby miało tu dojść do większej egzekucji. Myśl ta oraz wszechogarniający spokój wokół wsi, wywarł na mnie niesamowicie ponure wrażenie. Na dodatek robiło się już późno, a my szukaliśmy miejsca na nocleg. Chcieliśmy rozbić namiot przy zaznaczonej na mapie trasie rowerowej, ale okazało się,  iż na Białorusi może równocześnie istnieć ścieżka rowerowa jak i zakaz wstępu ze względu na teren przygraniczny. Nie wykluczają się one wzajemnie.. Dla nas jednak było to zbyt ryzykowne i postanowiliśmy choć trochę oddalić się od granicy przebiegającej w puszczy. Odjechaliśmy parę kilometrów od Kalet i rozbiliśmy namiot w pobliżu pięknej widłakowej polany przy jeziorze.

Przebudziłem się o czwartej rano i zerknąłem na zegarek – było zdecydowanie za wcześnie. Przewróciłem się na drugi bok i starałem się zasnąć. Po jakiejś chwili, nie pamiętam dokładnie kiedy, nie mogłem wierzyć własnym uszom… Gdzieś z daleka, chyba z północy dobiegało do nas przejmujące wycie wilków. Zrobiło to na mnie niesamowite wrażenie, wilków się nie boję, ale zawsze spotkanie dzikiej zwierzyny jest ekscytujące. I wbrew przysłowiu: „Ten, kto ma wilka i lisa sąsiada, nie zawsze z czasem sypia i dojada.”  wyspaliśmy się znakomicie i na dodatek w sakwach mieliśmy mnóstwo jedzenia 🙂

W komentarzach zapraszam do interpretacji symbolu na tablicy. Dla mnie wygląda on na środkowy palec hamujący turystów 🙂

Kanał Augustowski na liście UNESCO?

Następnego dnia jechaliśmy wzdłuż Kanału Augustowskiego, tym razem na wschód, aż do jego końca. Po obu stronach kanału rozciągały się łąki i bagna, żurawie głośnym krzykiem oznajmiały swoją obecność,a wędkarze powoli rozstawiali swój sprzęt. Po chwili jazdy trafiliśmy do wioski Niemnowo, gdzie znajduje się  opisywana przeze mnie wcześniej śluza. Odrobinę dalej Kanał Augustowski łączy się z rzeką Niemen i w ten sposób woda z dorzecza Wisły trafia do dorzecza Niemna. Najbardziej ciekawym elementem naszej wędrówki były brązowe tablice informujące o kolejnych śluzach zaopatrzone w symbol UNESCO. Dobrze zdawaliśmy sobie sprawę że Kanał Augustowski, dzieło polskich inżynierów jest zabytkiem na skalę europejską i jest jednym z kandydatów na osiągnięcie statusu zabytku UNESCO.  Wydaje się, że radzieccy szpiedzy już przewidzieli jakie będą decyzje komisji UNESCO i być może w tym roku w Krakowie to właśnie Kanał Augustowski dołączy do listy liczącej już niemal 1100 najbardziej wyjątkowych miejsc Świata? Zobaczymy w lipcu… W Niemnowie przekroczyliśmy kanał i rozpoczęliśmy drogę powrotną w kierunku Grodna. Aby zaoszczędzić czas częściowo jechaliśmy tą samą drogą, bo wydaje się być ona jedyną asfaltową szosą, która prowadzi w stronę miasta.


Grodno doprawdy jest piękne!

Jakieś dwie godziny później byliśmy w sercu ruchliwego miasta. Jako pierwsze naszą uwagę przykuły wszędobylskie trolejbusy, następnie podjechaliśmy na nabrzeże Niemna i podziwialiśmy panoramę starej części miasta. Od lewej strony widać było oba zamki: stary i nowy, dalej charakterystyczny nowoczesny budynek teatru, później czołg T34 i kościoły katolickie. Przejechaliśmy na drugą stronę miasta, zastanawiając się jaką najlepszą pętle stworzyć.

Ruszyliśmy do kościoła Bernardynów, a następnie obejrzeliśmy z zewnątrz oba zamki, ponieważ nie przekonały nas opisy wystaw  zaprezentowanych wewnątrz. Obok znajduje się też Monaster Narodzenia Matki Bożej z charakterystycznymi gwiazdami na kopule świątyni. Wspomniane zamki odegrały dużą rolę w historii Polski – warto wspomnieć choćby o podpisaniu tu II rozbioru Rzeczypospolitej. Przyjrzeliśmy się bardzo ciekawej budowli wieży grodzieńskiej straży pożarnej oraz pobliskiej synagogi. Następnie zjechaliśmy nad rzekę skąd podeszliśmy schodami pod najważniejszy zabytek Grodna  – XII wieczną cerkiew św. Borysa i Gleba.  Cechą charakterystyczną tej starodawnej budowli jest jej podwójna drewniano-kamienna forma. Podobno w wyniku osuwiska część świątyni zapadła się w stronę rzeki. I tę właśnie część odbudowano używając drewna, reszta zaś kościoła zbudowana z kamienia ma ciekawe inkrustacje z kolorowych kamieni w zewnętrznej elewacji. W surowym wnętrzu świątyni uwagę zwracają wysokie kolumny oraz fragmenty mozaiki. Nasyceni widokiem tej architektonicznej perełki będącej czymś w rodzaju mieszaniny naszego rodzimego kościoła w Trzęsaczu z bizantyjskimi kościółkami Grecji czy Macedonii ruszyliśmy na podbój miasta. Pierwszą rzeczą którą zrobiliśmy była wymiana waluty w białoruskim banku, która okazała się dużo mniej problematyczna niż mogliśmy się spodziewać. Po pierwsze kolejka w banku była niewielka, a po drugie podczas wymiany (o zgrozo) dolarów nikt nie zapytał mnie o dokument czy paszport. Po prostu dostałem do ręki białoruskie ruble…  Tak wyposażeni mogliśmy szukać miejsca na dobry obiad, ale postanowiliśmy wcześniej obejrzeć jeszcze najpiękniejszy kościół miasta – były Kościół Jezuitów, obecnie Bazylikę pw. św. Franciszka Ksawerego.

Barokowe wnętrze było urzekające i choć co prawda do krzeszowskiej świątyni trochę mu brakowało, to ciekawe drewniane konfesjonały oraz bogata historia dodawały atrakcyjności. W tym kościele miał znajdować się grób naszego króla Stefana Batorego, fundatora, który zmarł jednak przed ukończeniem budowy. Po zwiedzeniu Bazyliki ruszyliśmy w stronę ulicy Elizy Orzeszkowej, przy której znajduje się muzeum jej poświęcone. Położone w starym drewnianym domu, w którym mieszkała sama pisarka. Obok, na tej samej ulicy znajduje się najbardziej urokliwa świątynia prawosławna miasta, Sobór Opieki Matki Bożej. W pobliskim parku spacerowało wiele młodych osób, gdzieniegdzie znajdowały się plakaty związane z Dniem Zwycięstwa, który wspominamy był w tym tygodniu. Świadczyło o tym całe mnóstwo kwiatów przy radzieckich pomnikach. W wielu miejscach widzieliśmy białoruską flagę, a na plakatach widniały daty drugiej wojny światowej widziane z radzieckiej perspektywy (przyjrzyjcie się zdjęciom)… Nieopodal na placu zobaczyłem drugi w swoim życiu pomnik Lenina, który w całkiem nowoczesnym Grodnie był jednym z niewielu akcentów przypominających nam, że jesteśmy na wschodzie…  Jako że zbliżało się już późne popołudnie postanowiliśmy znaleźć miejsce, gdzie spróbujemy kuchni białoruskiej. Nie trafiliśmy w najtańsze miejsce, aczkolwiek białoruskie placki ziemniaczane przypadły nam go gustu. Podawane były w misce z tłuszczem, a przykryte były skwarkami i smażoną piersią indyka. Co tu dużo mówić, dla rowerzysty idealne, zwłaszcza, że planowaliśmy przejechać tego dnia ponad 120 kilometrów. Po pysznym posiłku postanowiliśmy wydać ostatnie nasze ruble kupując coś, co nieodmiennie kojarzy się nam z wyjazdami rowerowymi na wschód, czyli kwas chlebowy. Białoruski kwas był jeszcze lepszy niż ukraiński i kosztował jeszcze mniej, a zakupiliśmy go w supermarkecie o uroczej nazwie UNIWERSAM.

 

Pozostało nam około 30 km drogi do drugiego przejścia granicznego, z którego mogliśmy skorzystać na zasadach ruchu bezwizowego. Droga prowadziła do Druskiennik na Litwie.  Początkowo zostaliśmy nawet uraczeni ścieżką rowerową! Dalej już podążaliśmy szeroką krajówką i parę kilometrów przed granicą mieliśmy okazję minąć posterunek drogowy milicji, który był ostatnią atrakcją w kraju Łukaszenki. Aha, zapomniałbym o propagandowych billboardach w rodzaju: „Białorusi – kocham Cię!”

Podsumowanie

Na podstawie małej próbki, jaką jest powiat grodzieński zobaczyliśmy, że Białoruś to całkiem przyjazny kraj dla rowerzysty. Pierwsze skrzypce grają miejsca historyczne związane z Polską, ale znajdziemy również inne interesujące zakątki. Tak jak w okolicznych krajach jest tu całkiem płasko, tak więc podróż rowerem nie będzie trudna. Może jednak być całkiem monotonna – dla nas często pedałujących po górzystej Słowacji była to miła i ciekawa odmiana. I chyba wolelibyśmy kwas chlebowy zamiast kofoli!

Na rynku w Grodnie.

Na rynku w Grodnie.

Linki

Tym razem nie zainwestowałem w przewodnik po Białorusi, jeśli chodzi o Grodno posiłkowałem się informacjami na blogu pana Krzysztofa Matysa

Jeśli chodzi o mapę to pomimo przekłamań dotyczących dróg w pasie przygranicznym na Białorusi nadal poleciłbym mapę cartomedia 1:85000 „Puszcza Augustowska Kopciowska Grodzieńska”

Samodzielne przewodniki po Białorusi znam dwa. Bezdroży oraz wydawnictwa Bradt (ponoć jedyny taki anglojęzyczny traktujący tylko o Białorusi). Autorzy Bradta są różni, ale jak się dobrze trafi to można poczytać ciekawe historie. Na pierwszy rzut oka Białoruś wydaje się dobra. Za darmo można przeczytać część ogólną o Białorusi – kliknij na Look Inside, aby otworzyć.