Róż był trochę jaśniejszy i nad horyzontem widzieliśmy małe krupy chmur, które zdawały się być tej samej wielkości co statki u wylotu falochronu. Róż pojawił się też z innej strony niż wczoraj. W szarości poranka szliśmy chodnikiem zbudowanym z desek, była może szósta. Minęliśmy cmentarz, jakże kosmopolityczny, tak jak ziemia na której stoi, naniesiona przez tysiące lat, od Niemiec, przez pół Europy. W części którą widzieliiśmy były krzyże, mówią że są i półksiężyce.
Nie tylko my się spieszyliśmy. Czwórka młodych ludzi z zachodu, chyba Holendrzy, również spieszyła do Suliny na siódmą, na statek. Tak więc szliśmy wąskimi uliczkami miasta, rejestrując bardziej charaktertystyczne zabudowania, czy to latarnię, czy przeszklony salon fryzjerski z pustym wnętrzem, gdzie wczoraj poprosiliśmy o wodę.
Pomimo tego, że na każdym promie znajdowało się wielu turystów, miejsce nie było na nich nastawione. I chyba nigdy nie będzie. Bo Deltę trudno spopularyzować jak Grand Canyon. Zatrzymujesz się, widzisz. Tutaj, gdzie ziemia przenika się z wodą, raz słoną, raz słodką najlepiej byłoby mieć rower i kajak, albo motorówkę. I dużo czasu. Jeszcze przydałby się choćby balon, żeby zobaczyć z góry ten labirynt. Nasze kilkanaście godzin spędzone tutaj było tylko powierzchownym poznaniem – w zasadzie wiemy, że czas się tu zatrzymał. W tym wraku statku naprzeciwko miejscowości, w malusieńskim nagrobku w rejonie betonowej zatoki, w tym starym ambulansie, który na tym nie wystającym zbytnio z wody lądzie pozostanie chyba wieczną zagadką.
Zdechły, sztywny kot przeleciał szybko przed naszymi oczami w poprzek drogi i odbił się od płotu. Mieszkaniec, który rzucał martwym kotem był niewzruszony. To wspomnienie może nic nie wnosić, nic nie zmieni, nic nie przybliży. Ale tak było w Sulinie.