Zrobiliśmy rzecz szaloną i z góry niewykonalną – postanowiliśmy w jeden dzień poznać Bali. Sprawa nie była łatwa, bo wyspa ma 5780 kilometrów kwadratowych, jest górzysta i jest co na niej oglądać. Świadomi znacznych ograniczeń postanowiliśmy zobaczyć co najlepsze, poczuć choć odrobinę ducha wyspy. Wstaliśmy zatem rano, o świcie i ruszyliśmy skuterem w kierunku przeciwnym od Denpasar, tłumów i plaż, na północ. Już mieliśmy oddychać rześkim powietrzem, wspinając się po stokach jednego z wulkanów, gdy strzeliła dętka, skuterem zarzuciło na boki, a mi udało się nie wylądować w rowie. Ze skuterem, Agnieszką i plecakiem…
Świątynia Ulun Danu Batur
Świątynia Ulun Batur jest rzekomo jedną z ważniejszych świątyń na wyspie, a to z powodu czczonej góry Gunung Batur, której oszałamiający widok rozpościera się z okolicy, a w zasadzie sama świątynia znajduje się w miejscowości na brzegu kaldery, wewnątrz której znajduje się wspomniana góra. Tutejszy kult balijskiego hinduizmu, mówiąc oględnie, ma nadal dla mnie więcej tajemnic niż spraw zrozumiałych, skupiliśmy się więc na oglądaniu, jak wierzą Balijczycy. Oczywiście po opłaceniu niemałego wstępu oraz wypożyczając konieczny sarong i – uwaga! – szarfę, czy przepaskę wokół bioder, która zdawała się być niezbędna, a o której konieczności pomimo elementarnego przygotowania nie wiedziałem. Dla mnie efekt był opłakany i komiczny (szare podróżne ciuchy i lokalna czapka i różowa przepaska), ale skoro taka tradycja…
Żeby nie było mało nieporozumień, nasze oczekiwania były nieco odmienne – tak naprawdę chcieliśmy zobaczyć Ulun Danu Beratan a nie Ulun Danu Batur, co gorsza nawet google miesza zdjęcia z obu obiektów. Pomimo tego, jak się okazało, zobaczyliśmy jedną ze świątyń wpisanych na „balijską listę UNESCO”, udało się też zobaczyć meru czyli jeden z najbardziej typowych elementów balijskich świątyń, nawiązujących do Góry Meru, elementu hidnuistycznej, buddyjskiej, jainistycznej kosmologii. Zbudowane z drewna z dachem, a w zasadzie dachami krytymi strzechą. Njmniejsze meru ma trzy dachy, a największe jedenaście; ranga meru zależy oczywiście od ich liczby. Każde meru odnosi się do jakiegoś bóstwa – na przykład „pięciopiętrowe” meru czci bóstwo góry Mount Agung, wulkanu, który mieliśmy objechać podczas naszej wycieczki.
Gunung Batur
Gunung Batur, wysoki na 1717 metrów wulkan znajduje się wewnątrz spektakularnej kaldery z jeziorem. Wejście na szczyt przynajmniej w teorii trzeba odbyć z przewodnikiem z „jedynej właściwej firmy”, co skutecznie nas zniechęciło. Pozostaliśmy przy podziwianiu panoramy z punktów widokowych.
Droga wzdłuż północnego wybrzeża
Zjechaliśmy wąską i krętą drogą nad północne wybrzeże wyspy. Po drodze mijaliśmy wiele razy suszące się kwiaty goździkowca, zapewne na potrzeby wyrobu lokalnych papierosów – kreteków. Północ zdawała się nam mniej turystyczna. W jednym miejscu, w Tulamben można nurkować, ale też i snorklować nad wrakiem statku – świetna rzecz!
Pura Lempuyang
Balijskich świątyń jest tak wiele, że nie sposób zobaczyć ich wszystkich, trudno też zapamiętać wszystkie nazwy i szczegóły. Ta jednak, ze względu na swoje położenie względem trzytysięcznika Gunung Agung oraz motyw schodów łatwo zwraca uwagę. Paradoksalnie najbardziej kojarzy mi się z portugalskim sanktuarium Bom Jesus do Monte, tu też wiodącym kolorem jest biel.
Tirta Gangga
To zbudowany w XX wieku ogród wodny/pałac nawiązujący do źródeł Gangesu i świętości jego wód. Dziś jest, nie bez przyczyny, sporą atrakcją turystyczną, a okoliczne pola ryżowe dodają mu uroku.
Droga powrotna do Ubud zajęła nam czas aż do zmroku. Po drodze zatrzymywaliśmy się jeszcze przy jakimś festynie, przy niewielkich balijskch świątyniach czując coraz bardziej, że ten jeden dzień to dopiero taka przystawka, że kiedyś podróż po Indonezji trzeba będzie zacząć od Bali, a następnie ruszyć na wschód. Przejechaliśmy ponad 200 kilometrów i dobrze się wytrzęśliśmy przed dwudniowym powrotem do Polski.