Stało się – po raz pierwszy wsiadłem na konia. Stało się to w Kirgistanie, prawie na końcu świata w małej wiosce. Dlaczego tam i czy było warto? Na te pytania odpowiem już za chwilę.
Na wstępie też muszę dodać, że nasza przygoda rozpoczęła się od relacji Łukasza, która zainspirowała z kolei Hasające Zające, którzy w 2015 roku jeździli konno w Naryniu. W tym roku czas przyszedł na nas 🙂
Konno nigdy nie jeździłem, bo nie było w rodzinie takich tradycji, a spośród wielu innych hobby jazda konna charakteryzuje się wysokimi kosztami, które wynikają lub są powodem „elitarności” tego sportu w Polsce.
Natomiast w Kirgistanie, kraju gdzie 93% stanowią góry ( o czym swoją drogą wspomina każdy opowiadający o tym kraju), poruszanie się na koniu jest normą. Dlatego też cena za jednodniowe wypożyczenie konia w Kirgistanie jest naprawdę niska i wynosi 700 somów (niecałe 37 złotych w 2017 roku). Oczywiście są również inne opłaty, ale pokazałem tę cenę jako dobry argument na początek. Poszukujących zbioru linków polskiego internetu o wypożyczeniu koni z przewodnikiem, bez przewodnika albo kupnem konia w Kirgistanie zapraszam na koniec strony.
Dlaczego wsiadłem na konia w Kirgistanie?
Po pierwsze dlatego, że Łukasz, który był w tym kraju, streścił go następująco : „są tu dwie ciekawe rzeczy do zrobienia – góry i konie”. Nie przez przypadek jedna ze słynnych książek Kapuścińskiego ma tytuł „Kirgiz schodzi z konia”.
Po drugie – chłodna kalkulacja – gdzie za 265 złotych czekać mnie będzie 15 godzin jazdy konnej, jazdy bez ceregieli od razu po górach i po stromiznach których nie powstydziłby się żaden beskidzki szlak (prawie jak szlak na Lackową)? Łącznie ponad 70 kilometrów w siodle w ciągu trzech dni? Wątpię abym za takie pieniądze w Polsce był w stanie zrobić choćby połowę z tego. Nie wspomniawszy o krajobrazach – „to co wjedziemy na tą górkę?” (2860 m.n.p.m)
I choć miałem pełną świadomość (patrz linki) , że o wiele lepiej jest zrobić to samemu, na własną rękę to wybrałem agencję i wycieczkę z przewodnikiem. Hej, ja przecież nigdy nie siedziałem w siodle! Konie nieszczęśliwie kojarzyły mi się z pewną stadniną gdzie biegały w kółko po wydeptanej ziemi przez cały dzień oraz z krakowskimi dorożkami i… wybaczcie – łajnem na krakowskim rynku obok którego przejeżdżałem szosówką w drodze na zajęcia. W następne trzy dni miało się to zmienić.
Pierwsze o organizacji
Rzeczona cena to koszt wypożyczenia konia samemu, takie coś trzeba załatwiać szukając gospodarza po wsi. Wiąże się to z wieloma drobnymi niedogodnościami, ale daje w zamian wolność. Musimy sami umieć dbać o konia, musimy umieć jeździć (!) oraz nosimy zwykle spory bagaż. Poza tym, oczywiste wydaje się, że nie dostaniemy najlepszego konia gospodarza. Z kolei wycieczka z przewodnikiem to dodatkowy koszt aż 1400 somów (74 zł) do podzielenia na grupę (4 bądź więcej osób). Podobno aż tyle, bo w cenie jest opłata za konia przewodnika (sic!) (info z CBT Naryn).
Zadania przewodnika
Jego zadaniem jest absolutnie w żaden sposób nie poinstruować odnośnie jazdy, mało się odzywać, wypalić papierosa oraz sprawdzić wiadomości na telefonie. Posłuchać muzyki…
To po co nam taki? Teraz już wiemy że praktycznie po nic. Musimy jednak wspomnieć, że nasz przewodnik wybierał bardzo strome, trudne i malownicze trasy, którymi na pewno sam konno bym się nie wybrał. Poza tym zbatożył parę razy mojego leniwego konia. Wniosek – jeśli trzymasz się w siodle bo jeździłeś konno 3/5/10 godzin w życiu, to w Kirgistanie szukaj koni na własną rękę.
To powiedziawszy muszę zaznaczyć, że mieliśmy do czynienia z miłymi ludźmi, pomimo ich przewodnickich braków. Okazało się też, że Akul, nigdy nie ruszył z nami na konną wędrówkę. Od niedawna zajmują się tym jego synowie, przyuczający się fachu. Trzeba stwierdzić, że to zmiana na gorsze, bo młodzi byli dużo mniej rozmowni niż sam gospodarz. A swoją drogą też zbyt wiele nie dało się z nim porozmawiać. Trudności w porozumieniu się z Kirgizami to jednak temat na inny artykuł.
Dodatkowe opłaty, jak ich uniknąć.
Jak wyżej – pożyczając tylko i wyłącznie konia w najłatwiejszy sposób możemy ich uniknąć. Natomiast problemy piętrzą się gdy chcemy wybrać się na wyjazd z przewodnikiem – standardowo do wycieczki doliczana jest w cena posiłków i noclegów. Przy czym w okolicach Narynia za nocleg na wycieczce trzeba zapłacić 600 somów, za obiad 350 i tyle samo za lunch. Po podliczeniu okazuje się, że połowa z naszych pieniędzy idzie na nocleg i jedzenie, co w przypadku bardzo taniego kraju jakim jest Kirgistan wydaje się to kompletnie bez sensu. Na szczęście agencje turystyczne jeszcze akceptują, a w zasadzie tolerują fakt, że można wykupić tylko jazdę konną bez noclegów i bez wyżywienia. Tak więc wyłącznie zapłaciliśmy za konie na 3 dni, za przewodnika i za przewiezienie nas do miejscowości.
Dzień pierwszy – w świecie małomównych Kirgizów. A koń po rosyjsku to loszad’…
O 8 do Narynia przyjechał Akul swoim Subaru z rozbitą szybą. Zostaliśmy przedstawieni sobie nawzajem przez panią z agencji i ruszyliśmy do jego rodzinnej wioski. W międzyczasie wytłumaczyliśmy mu w jaki sposób planujemy spać i jeść, bo przecież nie wykupiliśmy wycieczki w wersji pełnej. Po przyjeździe do jego nieco zaniedbanego gospodarstwa znaleźliśmy miejsce, gdzie mogliśmy zostawić rzeczy, a potem rozbić namiot. Po kwadransie wsiadaliśmy już na konie. Tak jak wspomniałem, nie towarzyszyły temu żadne instrukcje. Przeczytane w internecie relacje nauczyły mnie że aby pospieszyć konia trzeba mówić „cziu”, żeby zatrzymać zaś, trzeba mówić „tak”, co z pewnością w wywodzi się z „tokto”, czyli stop po Kirgisku i dokładnie tak samo można zaznaczyć chęć wysiadania z marszrutki.
W Tash Bashat nasz przewodnik zatrzymał się, ażeby pokazać nam fragment lasu w kształcie swastyki. Podobno niemiecki inżynier mieszkający w Kirgistanie pozostawił po sobie taką pamiątkę i na dodatek po wyrąbaniu drzew kolejne wyrosły w tym samym miejscu. Na zboczu rzeczywiście widać swastykę, ale czy rzeczywiście tak było?
Trasa dnia pierwszego, tuż po przejściu przez wieś, zaczęła się od stromego podejścia w stronę źródeł rzeki Naryń. Było na tyle stromo, że już po chwili nasze konie zaczęły się pocić, a droga wiodła zakosami przez bujną roślinność porastającą tamtejsze pagórki. Po osiągnięciu przełęczy, rozpoczęliśmy zejście w stronę ślicznej zielonej dolinki z meandrującym potokiem. Podawanie jej nazwy nie jest potrzebne, bo podobnych uroczych dolin w okolicy jest bez liku. Potem trawersowaliśmy zbocze góry, a nasz przewodnik pomógł miejscowym zagonić konie, które później wielkim stadem przebiegły tuż obok nas. A konie pod nami aż rwały się do galopu… Jednakże tutejsze konie nie są tak płochliwe, żeby nie dało się nad nimi zapanować będąc nawet nowicjuszem. W drodze powrotnej na ostatniej prostej – czyli po górskim stepie w odległości trzech kilometrów od wioski nasze konie dały nam delikatnie do zrozumienia, że da się szybciej i – jak tylko wczuliśmy się w ich rytm i dobrze zsynchronizowaliśmy się z ich kołysaniem – zaczęliśmy poruszać się szybciej i szybciej… aż na moment przeszliśmy w galop. Niezwykle podekscytowani po chwili chwyciliśmy mocniej za cugle – bo czy rozsądnym jest rozpędzać się tak pierwszego dnia? Oczywiście, że nie, ale wiecie – co było w Eki Naryn, zostaje w Eki Naryn – chyba, że wspomnę o tym na stronie 🙂
Dzień drugi – będziemy spać w jurcie.
Plan na kolejne dwa dni wyglądał tak, że na zakończenie wędrówki mieliśmy zatrzymać się nie w gospodarstwie Akula, tylko w jego jurcie bliżej gór. I choć jurta nie była w najbardziej dzikim i niedostępnym miejscu, bo sam Akul dowiózł plecak z rzeczami potrzebnymi nam na nocleg samochodem, to mieliśmy przyjemne uczucie bliskości gór i przyrody. Zanim jednak tam dotarliśmy, czekała nas wędrówka wąwozem przebijającym się przez góry na północ od Eki Narynia i pozwalającym na dotarcie do jeziora Issyk-Kul (100 km). Szkoda jednak, że nie zaszliśmy daleko wgłąb i wracaliśmy nieco tą samą drogą. Chwilę później weszliśmy na zbocze doliny i znów zajęliśmy się naszym ulubionym zajęciem czyli pokonywaniem górskich krajobrazów nie bacząc na przeszkody.
Wisienką na torcie był trawers ceglastoczerwonych skarp nad rzeką Naryń prowadzący do naszej jurty. Agnieszka i syn Akula, który był naszym przewodnikiem zeszli szybciej, a ja robiąc zdjęcia zostałem nieco z tyłu. Chwilę potem zobaczyłem ich sporo poniżej siebie a pomiędzy nami była stroma ścieżka, którą nawet pieszo trzeba by przejść z większą uwagą. Koń usiadł na tylnych nogach i powoli osuwał się w dół, nie był jednak przestraszony. Ot co – kirgiska codzienność. Po przejściu stromizn znaleźliśmy się nad rzeką, a nasze zwierzęta ujrzawszy jurty wykrzesały z siebie jeszcze więcej siły i szybko zaniosły nas na miejsce noclegu.
Długie popołudnie spędziliśmy na rozgoszczeniu się w jurcie i lekturze. Niezwykle udanym, choć dosyć poważnym wyborem były „Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie”. Opisy zagubionych irackich wsi korespondowały niezwykle silnie z widokiem zza wejścia jurty.
Dzień trzeci – ile kosztuje żona i Polak schodzi z konia.
Rano zajrzał do nas znajomy Akula i zaprosił na czaj. To tradycyjny sposób spędzania czasu w Kirgistanie. Na szczęście nasz gospodarz był dużo bardziej skory do rozmowy i szybko zaczęliśmy wymieniać się spostrzeżeniami dotyczącymi naszych tradycji. Jako, że sam był kiedyś w Warszawie (eh, czasy Armii Radzieckiej), mieliśmy sporo wspólnych tematów. Po chwili zapytał wskazując na Agnieszkę:
-„A ile kosztowała Twoja żona?”
-„Hmm… u nas za żonę nie ma zwyczaju płacić. A Ty, ile zapłaciłeś?” – szybko zripostowałem, bom był bardzo tego ciekaw.
-„Piętnaście tysięcy somów. I konia.”
Szkoda tylko, że choć byliśmy w jurcie w piątkę to jedyną kobietą na równych prawach była Agnieszka. I choć czaju bez trudu mogliśmy nalać sobie sami, to zajęcie to było zarezerwowane wyłącznie dla żony i córki naszego gospodarza, którego imienia, jak to zwykle bywa gdy nie ma notesu na podorędziu, zapomniałem.
Po raz trzeci wyruszyliśmy w góry. Pokierowaliśmy się na wschód i wyszliśmy na całkiem wysoką górkę, mierzącą niemal trzy tysiące metrów wysokości. Mój koń zaczął już przechodzić siebie w obijaniu się i w końcu nawet sam przewodnik zaproponował mi zamianę. Rzeczywiście jego zwierzę było bardziej skłonne do współpracy. Zeszliśmy w stronę Ak-tash, czyli „Białej skały” – uroczego szczytu z kanionem u stóp, a stamtąd rozpoczęliśmy ostatni już powrót do Eki Narynia. Ostatnie kilometry konno, cwał, trochę galopu i powrót przez wieś widziane z siodła. Zadowoleni, trochę zmęczeni spakowaliśmy się i przygotowaliśmy się na dalszą część tego ciekawego górskiego kraju. Bo ja do wyliczeń Łukasza dodałbym jeszcze jedno: jeziora. A więc Kirgistan to góry, konie, jeziora.
Podsumowanie
Byliśmy bardzo zadowoleni z czasu spędzonego w okolicach Eki Naryn. Wszystkich wybierających się do Kirgistanu niezmiennie zachęcam do spróbowania jazdy konnej, niekoniecznie dokładnie tam gdzie my, choć trzeba przyznać, że miejsce było bardzo przyjemne – nie aż tak suche jak okolice Kochkor, a nadal bardzo przestrzenne, czego zwykle brakuje w wędrówce dolinami wysokogórskimi.
Linki
Oto warte uwagi strony, które znalazłem podczas przygotowywania się do wycieczki: