Góry Dominikany – Parque Nacional Valle Nuevo

Najwyższy szczyt Hispanioli, Pico Duarte jest jedynym trzytysięcznikiem Karaibów. To w połączeniu z chęcią zarobienia paru groszy przez autochtonów sprawia, że wejście na tą łatwą górę kosztuje sporo dolarów. Bo podobno przewodnika i muła trzeba mieć. Co gorsza –  sam szczyt, biorąc pod uwagę ogrom wysiłku organizacyjnego, nie wywiera imponującego wrażenia.

Jakże jednak będąc na Hispanioli i kochając górskie krajobrazy – odpuścić zupełnie? My nie potrafiliśmy i postanowiliśmy wypożyczonym samochodem wjechać tak wysoko jak się da i troszkę odpocząć od plaż. Wdrapaliśmy się na pułap około 2500 metrów nad poziomem morza. Co więcej dokonaliśmy trawersu gór z południa na północ, co w przewodnikach z lat 201x było opisane jako możliwe choć trudne, lub że będziemy potrzebować wojskowego samochodu. My mieliśmy Forda… Jak to zwykle z planowaniem trasy bywa, najbardziej kuszący wariant jest pełen niewiadomych. Droga na płaskowyż w parku Valle Nuevo na mapach była oznaczona jako asfaltowa od północy, a jako wąska, lokalna, od południa. W opisie było trochę na odwrót – ta od północy była ciężka, a ta od południa była opisana jako „dramatyczna poprawa nawierzchni”, choć od południa chyba nikt z turystów się nie zapuszczał. To na północy leżały znane Constanza i Jarobacoa. Fotografie w internecie pokazywały, że na górę wjeżdżały też jakieś osobówki, choć większość stanowiły samochody terenowe. To też żadna pociecha, po tym jak zobaczyłem w 2013 renault twingo na przełęczy Abano w Gruzji…

 


Ruszyliśmy z San Jose de Ocoa (niezbyt urokliwy biwak nad rzeczką, moskitera była niezbędna) wcześnie rano i w Sabana Larga skręciliśmy w lewo. Cały dzień przed nami, pełny bak, jeszcze trochę czasu na wyspie mamy. Droga była początkowo asfaltowa i szybko zdobywaliśmy wysokość. Jednak tej wysokości było jakieś 1900 metrów do zdobycia, więc cały czas nie było pewne co będzie dalej. A dalej zaczęła się dość szeroka droga szutrowa. Nawierzchnia ok, nachylenie w porządku. Cały czas miałem w głowie fakt, że nasze koło zapasowe jest narzędziem ograniczonego zaufania i liczyłem, że nawet w przypadku awarii będzie można zawrócić. Po 10 kilometrach pierwszy, niezbyt stromy zjazd w dół sprawił, że trzeba było porzucić tę myśl. Jednocześnie jednak na górze parę kilometrów dalej znajdowało się duże osiedle wzdłuż drogi, panował tam poranny ruch z samochodami i motocyklami – uff, być może ktoś pomoże. Za miejscowością jednak zaczął się stromy zjazd do rzeki, aby zmienić górę po której się wspinamy, na tę docelową – teraz już nie było większych szans na wydostanie się zepsutym pojazdem. Nasz Ford Escape jednak nadal był sprawny i całkiem sprawnie wspinał się wyżej. Dalsza droga prowadziła górskim grzbietem co miało dużą zaletę w postaci różnorodnych krajobrazów. Na wysokości ponad 1000 metrów zauważyliśmy plantacje cebuli na stromych tarasach, które zaczęły przypominać nam podobne uprawy z Azji i Ameryki Południowej. Droga na ogół umożliwiała ostrożne minięcie się dwóch samochodów, teraz jednak zaczęły się węższe fragmenty i o większym nachyleniu. Zazwyczaj było to w żlebach i przy osuwiskach. W pewnym momencie zobaczyliśmy nad naszymi głowami wysoko położoną osadę co nas pocieszyło – skoro ktoś tam żyje, to może droga nie zniknie?
Jak potem się okazało, miało to być najpiękniejsze miejsce na naszej trasie. Na wąskim grzbiecie, nie szerszym niż 20 metrów znajdowała się nasza dalsza droga, po obu stronach przycupnęły małe domki, a po obu stronach, spadając w stronę przepaści – pola uprawne. Obowiązkowe zdjęcia chciałem uzupełnić filmem z drona. Nie latam nad czyimiś domami, ale zaparkowałem kilkadziesiąt metrów za ostatnim chcąc wystartować. I tu, na końcu świata, starsza pani wyraźnie i konkretnie kazała mi się przenieść z dronem dalej, bo nie chce, żebym im przeszkadzał. Oczywiście nie był to dla mnie problem – większe zaskoczenie stanowił dla mnie fakt, że miejscowi znali to urządzenie i – najwyraźniej mieli dość tego typu atrakcji. Problem rozwiązałem pokojowo i myślę, że bez strat dla ujęć (patrz powyżej).


Gdy już wydawało się, że nic nie może przyćmić naszego zachwytu dojechaliśmy do granic parku narodowego Valle Nuevo. A granicę stanowił zamknięty szlaban… Na szczęście nerwowego czekania nie było wiele – w tej, z naszej perspektywy, dziczy, z baraku wyszedł strażnik i sprzedał nam bilety (cena przyzwoita) – branzoletki (tak jak na ruinach w np. Meksyku) i bez trudu otworzył szlaban. Pytany o drogę powiedział, że na drugą stronę gór wiedzie dużo lepsza droga. Bardzo nas to pocieszyło, niemniej czekało nas jeszcze parę kilometrów drogi gruntowej i kilkaset metrów wspinaczki w pionie. To właśnie był jeden z bardziej emocjonujących fragmentów – nad głową niezwykłe sosny porośnięte bromeliami a pod spodem wijąca się stroma droga, z błotem i spływającymi strumykami. Oczywiście emocjonujące w skali gładkich opon i napędu 2WD, jednak droga była nierówna i nasz wysoki prześwit się przydał. W końcu osiągnęliśmy plateau.


Przyroda wyglądała dziwnie znajomo – las iglasty, temperatura kilku stopni, cisza, prawie jak Góry Izerskie. Z drugiej strony wysoko położone słońce i myśl, że wczoraj pływaliśmy w morzu. Centralny punkt parku narodowego stanowi zgoła nieciekawe miejsce, gdzie były dyktator Trujillo postawił coś w rodzaju piramidy, która miała wskazywać centrum geograficzne kraju. Nic wyjątkowego, a jednak wszyscy się zatrzymują, Kilkaset metrów na północny zachód można podejść do ślicznego niewielkiego wodospadu w otoczeniu mchów i paproci i górskiej dżungli. Dalej droga raptownie się poprawiała – szeroka szutrówka pozwalała bez problemu pokonywać dalsze kilometry. Zdobyliśmy samochodem wysokość prawie 2500 metrów nad poziomem morza, minęliśmy bazę wojskową oraz drugi najwyższy szczyt Karaibów (Alto de la Bandera, 2842 m.n.p.m) – najwyraźniej znajdujący się na terenie jednostki wojskowej i najprawdopodobniej do zdobycia samochodem – to prawie 3 kilometry nad poziomem turkusu Morza Karaibskiego. Słońce było już wysoko i nawet tu zaczęło robić się ciepło. Rozpoczęliśmy zjazd niekończącymi się zakrętami, zrobiliśmy zdjęcie Pico Duarte (to ten szczyt ze wstępu…) i ni stąd, ni zowąd dotarliśmy do szlabanu. Tym razem otwarcie szlabanu było za darmo i opuściliśmy Park Narodowy. Rozochoceni dobrą drogą na zjeździe i względnie wczesną porą postanowiliśmy spróbować naszych sił na drodze do wodospadu Salto de Aguas Blancas. Droga tym razem miała być jednoznacznie zła. I była, co prawda to już nie ten poziom emocji co wspinanie się na niebosiężny masyw, teraz na pierwszy plan wysunęły się obawy związane z wąską drogą z wystającymi kamieniami, tarką i duże lokalne nachylenia. Co na to byle jakie opony?


Okazało się, że tym razem nie nadeszła ich godzina, a my ruszyliśmy w górę ścieżką otoczeni przyjaznymi, nieuchwytnymi kolibrami. Wodospady były śliczne, dolną kaskadę można obejrzeć od dołu, a górną z góry. Na drodze zjazdowej w stronę Constanzy czekała na nas jeszcze jedna „atrakcja” – górskie uprawy warzyw i owoców. W okolice Constanzy przesiedliły się japońskie rodziny, które w zamian za rozwój rolnictwa w okolicy miały otrzymać grunty. Okolica znana jest z upraw truskawek i cebuli, które… całkiem ładnie się komponują. Mi najbardziej przypominały inkaskie tarasy.


Sama Constanza zrobiła na nas podobnie dobre peruwiańskie wrażenie. Szybko znaleźliśmy jadłodajnię, zjedliśmy sprzedawany na ulicy deser, który poznaliśmy w Santo Domingo i zaczęliśmy zastanawiać się co dalej. Daliśmy sobie spory awaryjny zapas czasu na wypadek gdyby nie udało się przejechać przez góry. Teraz w nagrodę mamy do odebrania dzień na plaży, przy czym pewnie najchętniej wykorzystalibyśmy go po drugiej stronie gór – na gładkiej tafli Morza Karaibskiego.


Zanim jednak trafiliśmy na plaże czekała nas godzinna podróż niezwykle krętą drogą w stronę Jarobacoa, której okolica słynie z wodospadów. My zobaczyliśmy Salto de Baiguate – ładną, niewielką kaskadę niedaleko miasteczka (powyżej).

Zobacz film z Dominikany: