Sycylia poza prostym i bardzo mylącym skojarzeniem z mafią, generalnie łączy się dla wielu ze wspaniałymi zabytkami, Etną i dobrym jedzeniem. Jednakże z przyrodniczego punktu widzenia, wielkim skarbem są maleńkie wulkaniczne wyspy położone na północ od wybrzeży Sycylii – Wyspy Liparyjskie zwane także wyspami Eolskimi, od boga wiatrów Eola. Wyspy są wyjątkowe z tego względu, że brakuje miejsca w Europie, które tak wyraźnie byłoby naznaczone wulkanicznym pochodzeniem. Bo jak inaczej to nazwać, gdy jedna z wysp nazywa się Vulcano, a wyspa Stromboli to w zasadzie jeden wielki stromy czubek wulkanu wystający z morza, czubek, który ciągle z pomrukami wyrzuca w górę popioły i gazy?
Wiatr wiał już tak silnie, że nawet nie było widać wyziewów Stromboli.
My wybraliśmy się na Wyspy Liparyjskie w listopadzie, aby uciec przed zimą, dlatego w tym opisie dodam moją opinię na temat tego, czy warto te wyspy zwiedzać już stosunkowo późną porą. Jak już wspomniałem wyspy te noszą też nazwę wysp Eolskich, od boga wiatru Eola, który na nich miał mieć siedzibę. Trzeba było połączyć te fakty…
Na Wyspy Liparyjskie najłatwiej docierać się z miejscowości Milazzo na północy Sycylii, całkiem niedaleko Cieśniny Mesyńskiej. Promy kursują często, według dosyć jasnego opisu, na 7 wysp. Najważniejszą wyspą pod względem administracyjnym jest wyspa Lipari mieszcząca się w środku archipelagu i zamieszkana przez największą ilość Włochów przy czym jest to zaledwie 11 tysięcy. Archipelag możemy podzielić na trzy części – zachodnią, centralną i wschodnią. Wydaje się, że najbardziej popularna jest centralna ze względu na to, że mieści największe wyspy oraz wschodnia ze względu na wyspę Stromboli, gdzie znajduje się czynny wulkan. Dwie zachodnie wyspy są stosunkowo dzikie, mało uczęszczane przez turystów i z pewnością piękne. My pomimo, że byliśmy bardzo zmotywowani by poznać Stromboli, podczas naszego rekonesansu zobaczyliśmy trzy wyspy z archipelagu: Lipari, Salina, Vulcano. Z włoskimi promami nie da się wygrać. Ze sztormem tym bardziej.
Słoneczne popołudnie w Milazzo wróżyło udany rejs. Sprawnie załadowaliśmy się na niewielki prom-wodolot, który niestety był szczelną puszką z niezbyt czystymi i przejrzystymi szybami, był za to szybki. Sprawnie przecięliśmy te kilometry wody i przesuwaliśmy się wzdłuż zielonych stromych zboczy wyspy Vulcano, dalej widzieliśmy lawowe ostańce wystające z wody pomiędzy Vulcano a Lipari i w końcu dostaliśmy się do portu w tej ostatniej. Na wyspie Lipari znajduje się miasteczko o tej samej nazwie, z ufortyfikowanym wzgórzem z kościołami, muzeami, nawet ruinami niewielkiego teatru rzymskiego. Wąskie kolorowe uliczki wiodące po pofałdowanym terenie wzdłuż wybrzeża doprowadzają do wielu uroczych punktów widokowych. My rozglądnęliśmy się po miasteczku i zjedliśmy co nieco z włoskiej kuchni. Na tyle wystarczyło czasu tego dnia. Koniec końców udało nam się zarezerwować przez internet nocleg i odebrano nas z portu do położonego na wzgórzu, jakieś 4 kilometry od miasta, domu. Wyjątkowo spokojna i mało turystyczna okolica, pusty, starodawny przestronny dom i panorama zalanego złotym światłem żarówek lipari tworzyła specyficzną atmosferę. Huczący wiatr cały czas stawiał pod znakiem zapytania nasz jutrzejszy rejs.
Liparyjczycy nie wydają się być ludźmi morza…
Rano urządziliśmy sobie spacer w dół do miejscowości. Pod względem krajobrazów miał on wiele wspólnego z przechadzaniem się przedmieściami na Azorach czy Maderze – wąskie, strome uliczki, morska woda zawsze gdzieś na horyzoncie i rozsiane gdzieniegdzie zabudowania. W porcie, przez który woda przedzierała się wprost na ulice, uzyskaliśmy złą informację – rejsy na Stromboli zatrzymane są do odwołania (przyczyną wiatr i ogólnie niski sezon…). To wielka szkoda – nie da się ukryć, że wyspa ta miała być największą atrakcją archipelagu. Po pierwsze wyspę stanowi w zasadzie jeden stożek wulkaniczny, po drugie wulkan jest ciągle aktywny. Szybka zmiana planów – płyniemy na wyspę Salina, na górską wycieczkę.
Wyspa Salina oprócz standardowych sielankowych miejscowości zatopionych w zieleni wysp Liparysjkich ma do zaoferowania najwyższe szczyty archipelagu. Choć wysokość 962 metrów nad poziomem morza nie wydaje się być spektakularna to należy pamiętać, że na szlak wchodzimy de facto z poziomu morza, a zbocza góry wyrastają z poziomu wody i dochodzą do brzegu krateru już po około 1500 metrach. Taka jest właśnie Fossa delle Felci, najwyższy szczyt wysp Liparyjskich, wygasły wulkan o smukłej sylwetce. Nie należy zapomnieć o Monte dei Porri – drugim szczycie na wyspie, dzięki któremu widok jest jeszcze bardziej niesamowity. Wyniosła na 860 metrów góra wydaje się być ucieleśnieniem wyobrażeń o tym, jak powinien wyglądać wulkan, stratowulkan mówiąc precyzyjnie.
Strome podejście zakosami przez śródziemnomorsko-atlantycki las było ciekawe – wszędzie otaczał nas zielony gąszcz roślinności, a najlepiej prezentowały się poziomkowce (Arbutus unedo L.), kwitnące i owocujące równocześnie. Gdy wyszliśmy na brzeg zarośniętego krateru duże wrażenie zrobiła na mnie panorama płaskich części wyspy Salina z salinami właśnie. Na szczycie było raczej ciepło, choć porządnie wiało. Zacząłem trochę się obawiać o nasz powrót – planowaliśmy nocować na Lipari, noclegi tam są dużo tańsze i następnego dnia chcieliśmy płynąć na Vulcano. Obeszliśmy północną krawędź krateru, gdzie ukazała nam się panorama tego drugiego wulkanu, oddzielonego od nas głęboką przełęczą, której co prawda nie widzieliśmy tak dobrze, ale dobrze poczuliśmy jej głębokość, gdy rozpoczęliśmy strome zejście w dół w stronę miejscowości Valdichiesa z wspaniale ulokowanym sanktuarium, które widzieliśmy z oddali. Niezwykłego sznytu naszemu zejściu dał jeszcze zapach eukaliptusa – drzewo eukaliptusowe porastało całe zbocze. Poczyniłem ciekawą obserwację, że zapach eukaliptusa najlepiej czuć w miesiącach zimowych.
Zeszliśmy do asfaltowej drogi a potem w dół do portu, a w zasadzie porciku, Rinella. Na pomarszczonej od wiatru tafli wody dostrzegliśmy mały prom walczący z falami i płynący w naszą stronę. Pierwszym odczuciem była ulga – wyglądało to jak prom płynący dalej na zachód, który w drodze powrotnej nas zabierze. Schodziliśmy nadal gdy prom zaczął płynąć prosto w stronę Lipari. Jeszcze przez moment łudziłem się, że zmieni kurs… Rejs ten nie pasował w żaden sposób do rozpiski i wtedy byliśmy już niemal pewni, że nie popłyniemy z Rinella. Zeszliśmy do cichej, opuszczonej miejscowości i dalej do portu, którego falochron wyglądał, gdyby ułożono go ze słodyczy typu „ptasie mleczko”.
– Po co przyjechaliście tutaj o tej porze roku? Tutaj nic nie ma, już jest zima, silny wiatr, nie przypłynie tu żaden statek – jakże ekspresyjnie podsumował nas sprzedawca biletów w przystani, który zrządzeniem losu akurat był w biurze. Ciekawe jakich słów użyłby aby opisać gołe wilgotne gałęzie drzew i pożółkłe trawy pod stalowym niebem w Polsce…
– a mamy jak wrócić na Lipari? – zapytałem.
Okazało się, że jedyny statek jeszcze tego dnia odpłynie dokładnie z tego samego portu, gdzie przybyliśmy. Po drugiej stronie wulkanu… Na szczęście jednak za kilkanaście minut miał przyjechać busik, który prawie na czas przewiezie nas dookoła wulkanu. Miły pan z portu postanowił podwieźć nas w górę miejscowości – dodał, że busik nie zawsze zjeżdża do portu. Minęliśmy się z nim na wąskiej uliczce, przesiedliśmy się i ruszyliśmy w godzinną trasę wąskimi drogami wyspy Salina. Już po zmroku dołączyliśmy do oczekujących na statek wyspiarzy i z biletem w ręku wyglądaliśmy statku.
Belvedere Quatroochi i Vulcano
Na Lipari wieczorem było więcej życia, aczkolwiek nie sposób było znaleźć taksówkę – potrzebowaliśmy dostać się kilka kilometrów od centrum na nocleg. Ruszyliśmy pustymi ulicami w górę i po opuszczeniu miasteczka udało nam się złapać autostop. Nocowaliśmy za punktem widokowym Quatrochhi, który uważany jest za pocztówkowy pejzaż z wysp liparyjskich. Rzadko rozwodzę się nad miejscami gdzie nocowaliśmy, ale tym razem było bardzo przyjemnie – przywitano nas Limoncino, a śniadanie jedliśmy w swojskim przeszklonym pomieszczeniu, z górskimi widokami wyspy dookoła i smaczną kawą. Lokalnym akcentem były leżące tu i ówdzie czarne, szkliste bryłki obsydianu, skały magmowej znanej z Lipari oraz, zupełnie z innej beczki, pamiątkowe zdjęcie gospodarzy z rejsu słynnym statkiem Costa Concordia…
Odpuściliśmy wizytę w gorących źródłach Terme de san Calogeri – było za daleko, termy zapuszczone i podobno grasuje tam zgrzybiały staruszek zaczepiający turystki… Postawiliśmy na punkt widokowy. Belvedere Quatroochi rzeczywiście był taki, jak opisywano, nawet pomimo zachmurzonego nieba i światła od południa, które utrudniało nam obserwację wyspy Vulcano – ostatniej, którą mieliśmy zobaczyć przed powrotem na „stały ląd” – czytaj Sycylię.
Zejście do miasta prowadziło głębokim wąwozem porośniętym kolorowymi pnączami. Pospacerowaliśmy jeszcze po nabrzeżu, które coraz bardziej zalewane było przez morską wodę – najwyraźniej problem znany z Wenecji w jakiś dziwny sposób przydarza się również na południu. Z dużą dozą niepewności wsiadaliśmy na prom na Vulcano, bowiem pogoda była słoneczna ale prognozowany był mocny wiatr.
Vulcano przywitało nas silnym zapachem siarki z kąpieliska termalnego znajdującego się tuż przy przystani. Jednak dla nas najważniejsze było wejście na brzeg krateru, zanim zepsuje się pogoda. Szliśmy więc powoli wgłąb wyspy by po jakimś czasie skręcić na ścieżkę do krateru. Stosowna tablica ostrzegała o wszystkich możliwych zagrożeniach, natomiast po chwili marszu okazało się, że największym z nich są silne podmuchy wiatru i popiół wulkaniczny sypiący się do oczu. Gdy doszliśmy na plateau z widokiem na miejscowość z portem i brakowało nam jakichś 50 metrów do krawędzi krateru – mieliśmy już sporo wątpliwości co do dalszej drogi. Co prawda nie była to siła wiatru Atakamy, ale coś porównywalnego z podmuchami Szkocji.
Mimo wszystko, w pochylonej pozycji udało nam się wdrapać. Ujrzeliśmy cytrynowożółte siarkowe akcenty krawędzi krateru, znad której unosiły się białe, gryzące opary. Dno krateru było prawie idealnie okrągłe, a po przeciwległej stronie krateru widzieliśmy różnobarwne warstwy popiołu wulkanicznego.
Aż chciałoby się tutaj postać dłużej i podziwiać, jednak szare niebo nie wróżyło niczego dobrego, zwłaszcza gdy mieliśmy perspektywę dłuższego rejsu w stronę Sycylii. Zeszliśmy więc do miejscowości, by dowiedzieć się, że najbliższe promy są odwołane bądź przesunięte. Wiedzieliśmy już po wczorajszej lekcji, że oznacza to, że statek przypłynie… albo nie. Poszliśmy więc do pobliskiej, knajpki by spróbować trochę słodyczy, odkładając spacer po okolicach portu i gorące źródła – do jedynego statku mieliśmy dwie godziny. Gdy jednak po krótkiej chwili podnieśliśmy wzrok znad talerzyków okazało się, że do przystani przybija statek. Nie zastanawialiśmy się wiele – w realiach południa to właśnie mógł być ten jedyny prom w dniu dzisiejszym. Trochę w uciekinierskim stylu, oglądając się za siebie by zapamiętać jak najwięcej, wdychając ostatnie siarkowe opary – zaokrętowaliśmy się na wodolot… Wyspy Liparyjskie w listopadzie już nie są zwykłym miejscem na urlop, raczej stanowią archipelag smagany żywiołami. Trudno skorzystać w pełni z ich atutów, lecz nadal są ciekawe i… puste.
Kilka dni później, na stacji benzynowej, gdzieś na południu Sycylii, w interiorze, zostałem zapytany po włosku, który z trudem rozumiem:
– byłeś na Wyspach Eolskich?
Dopiero po chwili zrozumiałem, że to pytanie było mimo wszystko na miejscu. Przed chwilą wyszedłem z gorącego źródła Sclafani Bagni, a moje włosy pachniały siarką.
Zapraszam na FILM: Sycylia i Wyspy Liparyjskie.