Marzenie się spełniło, siedzimy w samolociku nad misternym labiryntem szarożółtej rzeki wijącej się gdzieś wśród dżungli. Zanim to się wydarzyło – czekała nas cała masa zabawnych sytuacji.
Kupno biletu.
Rzecz miała miejsce dawno temu, bo w roku 2014. Niemniej już wtedy można było kupić bilet lotniczy w Peru przez Internet 🙂 Okazało się jednak, że kupno w taki sposób wcale nie jest najtańszym sposobem i czas wreszcie ruszyć się z naszej hostelowej klitki. Zupełnie wbrew sobie poszliśmy do jednego z licznych biur turystycznych rozsianych w Iquitos, takich kolorowych, zalanych broszurami i naklejkami z samolotami i tym podobnymi. Okazało się, że jest taniej, dostaniemy papierowe bilety oraz – co przydarzyło mi się tylko w Peru – bilety zapakowane dostaniemy w kopertach z napisem „Jezus jest Panem”… Ta płaszczyzna religijności, rozwinięta jest tutaj po mistrzowsku – i jak widać nie tylko na szyldach sklepów,ale też w lotnictwie. Wydaliśmy za bilet około 300 złotych – dużo jak za dwugodzinny lot, jednak biorąc pod uwagę alternatywę, jaką tu się dostaliśmy – jakieś dwa dni autobusem i 3-4 dni łodzią – miało to sens.
Bramy Lotniska
Wejście na lotnisko nie prowadzi przez dobrze oznaczone podjazdy, tylko wprost z ulicy, przez zwykłą bramę i parking. Terminal wyglądał jak zwykły przystanek autobusowy. Dostęp jest wolny, bez żadnych kontroli. Handel też wydaje się wolny – stoisko z lodami o gustownej nazwie SHAMBO nie było wcale drogie – lody były po 1 sol, czyli tyle co w mieście. Jeszcze te smaki – kokosowe, salak i inne smaki dżungli… Równie swojsko wyglądała tabela odlotów – czyli po prostu kartonowy stojak z możliwością zapisania mazakiem godziny odlotu. Piszę „z możliwością”, bo przecież nikt się pofatygował by to zrobić…
Lot IQT – LIM
Oprócz przyjemnych egzotycznych widoków na płytę lotniska, gdzie widzieliśmy kolumbijskie samoloty oraz nasz, całkiem egzotyczny odrzutowiec zobaczyliśmy całą masę helikopterów i innych dziwacznie wyglądających statków powietrznych stojących w zaroślach. My lecieliśmy BAe 146, samolotem znanym z możliwości latania z dość krótkich pasów startowych. Sam lot przebiegł całkiem spokojnie, mieliśmy okazję podziwiać dżunglę z góry oraz wykonać międzylądowanie w tropikalnej ulewie. Okazało się bowiem, że robimy postój w Pucallpie. Niestety Ci, którzy nie wysiadali mieli pozostać w samolocie, więc nie mieliśmy okazji się rozejrzeć. Następny odcinek lotu zapewnił nam jednak dodatkową dozę atrakcji – lecieliśmy nad Andami, już w obszarze cienia opadowego. Góry były majestatyczne i bardzo suche. Chwilę potem znaleźliśmy się już nad pustynnym obszarem wybrzeża i wylądowaliśmy. Przygoda w tropikach skończyła się, czas zmierzyć się z niezbyt przyjazną Limą.