Opowiem o tym jak odkryliśmy dla siebie niezbyt popularny rejon w północno-zachodnim Peru. Podczas naszej drogi do dorzecza Amazonki zahaczyliśmy o rejon gdzie historycznie żyli Chachapoyas – lud indiański, który wyróżniał się spośród innych wysokim wzrostem i znacznie jaśniejszą skórą. Na marginesie można by dodać, że takie spostrzeżenie jest w myśl teorii Thora Heyerdahla na temat pochodzenia ludów prekolumbijskich…
Centrum okolicy jest wioska Chachapoyas – jest to takie małe pueblo z niewielkim plaza mayor, gdzie można zjeść tani obiadek oraz kupić wycieczki w okoliczne obszary albo po prostu samemu je zorganizować. Jako pierwsze postanowiliśmy zwiedzić Kuelap, który czasami nazywany jest Machu Picchu północy. Takie określenia są tyleż modne co bezsensowne – prawda jest taka, że są to ciekawe ruiny na wzgórzu należące do Indian Chachapoyas, które z pewnością nie mają szans konkurować z okazałością architektoniczno-krajobrazową Machu Picchu. Jednak fakt ulokowania na wysokiej skale, piękno wysokogórskiej, lecz rolniczej okolicy i to ,że zachowane zabudowania miały rzadko spotykane koliste kształty sprawiał, że wycieczka do Kuelap jest warta zachodu.
Indianie stawiali opór w Kuelap bardzo długo i dopiero pod koniec istnienia Państwa Inków zostali wchłonięci do jego obszaru. Ponadto twierdza nie została odnaleziona przez Hiszpanów, a ruiny odkryto dopiero w 1843 roku. Jest uznawany za jedną z największych budowli obronnych na terenie Peru. Twierdzę zbudowano około X wieku naszej ery. Do wewnątrz prowadziły tylko trzy bramy o charakterystycznej, niewielkiej, szerokości. Najbardziej znaną budowlą – wizytówką jest el tintero czyli kałamarz. Budynek o ścianach, które zwężają się ku dołowi, ma jedno wejście i sprytni archeolodzy podejrzewają, że gdy promień słońca wpadał przez otwór i padał na kamienną twarz we wnętrzu, rozpoczynano wiosenne prace rolnicze.
Najpierw dojechaliśmy do maleńkiego przyczółka Bajo Tingo, gdzie rozpoczęliśmy twarde negocjacje z kierowcą taksówki. Stanęło chyba na 100 solach za dojazd tam i z powrotem. Wtedy nie było innej formy transportu (teraz jest kolejka linowa), koniec końców udało nam się znaleźć kogoś kto za rozsądne pieniądz by nas zawiózł pod ruiny. Stary, rozklekotany sedan wywiózł nas wysoko po szutrowych drogach ponad dno doliny. W międzyczasie mieliśmy atrakcje w postaci tankowania paliwa gdzieś na wsi. Tankowanie było z beczki… W końcu dojechaliśmy, naszym oczom ukazała się skała na której znajdowały się ruiny. Wejście prowadziło przez wąską szczelinę w murze – po wejściu na teren twierdzy zauważyliśmy sporo charakterystycznych okrągłych kamiennych budowli, w tym jedną zrekonstruowaną pokazującą jak Kuelap wyglądał niegdyś. Dawną twierdzę teraz porosły drzewa tropikalne na których z kolei urosły rośliny nadrzewne – bromelie, o pięknych jaskrawych kwiatostanach. Udało nam się nawet znaleźć zobaczyć lokalne storczyki.
W drodze powrotnej mieliśmy ciekawą sytuację, ponieważ nasz kierowca w połowie drogi w dół postanowił nas wsadzić do innego samochodu z innym kierowcą… To oczywiście wzbudziło nasze wątpliwości, jednak koniec końców trasa była ta sama, ciężko było z niej zjechać – chcąc nie chcąc przystaliśmy na na takie warunki. Nie stało się nic strasznego, zostaliśmy dowiezieni z powrotem na dno doliny pod sklepik, gdzie leki sprzedawano na tabletki wycinane z blistra nożyczkami. Po drugiej stronie ulicy była jadłodajnia, która co ciekawe serwowała pstrągi. Miejscowość była głęboko w dolinie rzeki Utucamba, no i jak się okazał pstrągi peruwiańskie też są całkiem smakowite. Najedzeni, w końcu postanowiliśmy wracać. Trasę częściowo pokonaliśmy autobusem, częściowo szliśmy pieszo, na koniec wieczorem złapaliśmy stopa.
Cataractas Gocta
Świadomie unikam określenia, który w kolejności, jeśli chodzi o wysokość, jest ten wodospad, ponieważ ta kwestia jest całkiem zmienna i łatwo znaleźć przeciwstawne opinie. Wodospad ma łączną długość 771 m, a dolna kaskada ma wysokość 540 co podobno sprawia, że jest to piąty co do wysokości wodospad o swobodnym spadku na ziemi. Wcześniej nie widzieliśmy nic tej skali…
Tak trafiliśmy do miejscowości Cocachimba, gdzie zaczyna się pieszy szlak o długości kilku kilometrów – pod wiatą na końcu miejscowości znajdowało się miejsce, gdzie pobierano opłaty. Z racji tego, że przechodziliśmy tamtędy wieczorem, nikt tam nas nie zaczepił. Dalej dżunglowa ścieżka doprowadzała do ślicznego wodospadu. Po drodze biwakowaliśmy w lesie – to był nasz pierwszy biwak w Peru na dziko, całkiem stresujący, ponieważ Peru nie jest bezpiecznym krajem, natomiast dookoła nas roztaczała się leśna głusza. Tłumaczyliśmy sobie dla uspokojenia, że nie byliśmy przypadkowymi turystami w przypadkowym miejscu, bo przecież pod wodospad jacyś turyści trafiają i może dlatego będzie bezpieczniej. Przy okazji zrobiliśmy badanie, czy permetryna, którą zaimpregnowałem namiot, rzeczywiście działa. Próba była niezbyt duża, na dwa owady jeden zdechł, a drugi podreptał po tropiku namiotu dalej, bez spodziewanego porażenia układu nerwowego. Dopiero następnego dnia podeszliśmy pod wodospad. Zanim jeszcze z bliska zobaczyliśmy potęgę tej półkilometrowej strugi wody, która na dole zmieniała się w ciągle opadającą wilgotną mgłę, zauważyliśmy sporo wyjątkowych roślin. Dostaliśmy to czego oczekiwaliśmy, czyli niesamowity widok na kaskadę w środku dżunglowej głuszy.
Po zabraniu plecaków zaczęliśmy schodzić do głównej drogi z imponującym widokiem za plecami. Po drodze mieliśmy sporo czasu by dobrze napatrzeć się lokalnej roślinności czyli na przykład poletku trzciny cukrowej. Potem mototaxi do Pedro Ruiz i znów szalona podróż autobusem w stronę Amazonii, z przerwą w Moyobambie.
Nie zdawaliśmy sobie wtedy jeszcze sprawy, że ominęliśmy wielką atrakcję Chachapoyas w Leymebambie – niesamowite grobowce w Revash zawieszone wysoko w skałach oraz jedyne w swoim rodzaju muzeum mumii. Może następnym razem?