Ratunku! Dżungla!
Mapa Peru. Jedno spojrzenie i wszystko jasne. To kraj gdzie jeszcze króluje przyroda. Prawy górny róg mapy zajmuje ogromna zielona połać. Tam gdzie niebieskie nitki są cienkie i pozakręcane znajduje się parę miast, które mają połączenie z resztą kraju przez niebosiężną grań Andów. Tam gdzie niebieskie nitki zmieniają się w szeroką, nieomal na palec, smugę podpisaną „Amazonas” wciąż mamy do czynienia z zieloną połacią. Jednak wyraźnie odcina się od niej spora plama. To Iquitos czyli pół miliona ludzi w leśnej głuszy. I jeszcze paręnaście czarnych piegów na mapie, to wioseczki rozsiane najczęściej wzdłuż Rzeki.
No właśnie. Jesteśmy w Ameryce, chcemy zobaczyć inny świat, gdzie rytm wyznacza opad deszczu, pojawiające się raz dziennie albo rzadziej statki, a przede wszystkim świecące (równo) dwanaście godzin słońce. Postanawiamy zobaczyć dżunglę amazońską od środka, wejść wgłąb. W Yurimaguas organizujemy więc sobie przewodnika, który będzie czekał na nas na brzegu dopływu Amazonki, w Lagunas, jakieś 12 godzin rejsu dalej. Chcemy zobaczyć na własne oczy tę zieloną połać.
Tekst ten powstał jako opowieść o tym co można zobaczyć w Amazonii oraz jako poradnik dla planujących taki wypad.
Przewodnik? Po co?
Zoabczyć dżunglę można oczywiście bez przewodnika. To prawda. Ale wjechać wgłąb niej nad niewielką rzekę i przedzierać się przez krzaki to co innego. Samo tylko płynięcie statkiem np. z Pucallpy do Iquitos ma się nijak do takiej wędrówki. I choć przecież nie ma przepisu zabraniającego wyjście z łódki na brzeg Maranionu, pójście za wieś i zaszycie się w głuszy, wydaje mi się, że nie warto tego robić, będąc tu po raz pierwszy. Peru jest krajem z (wszech)obecną przestępczością, poza tym jesteśmy wśród innej kultury, a czasem być może wśród społeczności plemiennej i po prostu, potrzeba doświadczenia. Nie wspomnę o sztuce przetrwania w takim lesie.
Z takiego założenia wyszliśmy i zaczęliśmy się oglądać za wycieczką z przewodnikiem, tak „na pierwszy raz”. A oferta takich wycieczek jest obszerna, więc warto wiedzieć co i po co wybierać! Zanim utoniemy w marzeniach o kolorowych papugach, hałaśliwych małpkach i mnóstwie innych doznań, odpowiedzmy sobie na parę pytań odnośnie pięknej dżungli.
Aha, zapomniałem dodać, że nikt nie nauczy tak jak przewodnik, jak złapać piranię za pysk, gdzie wypatrzyć leniwca oraz dlaczego faceci nie mogą sikać na korzenie szkarpowe!
Jak ma wygladac Twoja trasa?
Co kryje się pod trzy lub czterodniową wyprawą do dżungli z przewodnikiem? Jak wygląda park narodowy Pacaya-Samira?
W przypadku powyższego parku narodowego jest to rejs rzeczką. Spływamy wgłąb lasu, biwakujemy prze brzegach w skromnych szałasach, organizowane są wyjścia pieszo w leśną głuszę
Podstawowym pytaniem jest czy masz świadomość ze większość krótkich cztero- czy dziesięciodniowych wycieczek w dół rzeki to nie pętle? My wiedzieliśmy ze będziemy wracać tą samą drogą, ale co z tego wynika, uzmysłowiliśmy sobie gdy dopłynęliśmy do ostatniego obozu drugiego dnia, wczesnym popołudniem…
W największym skrócie jest to bez sensu ponieważ: pokonuje się te sama trasę, niepotrzebnie meczy się przewodników (a także siebie, jeśli pomaga się przy wiosłowaniu) w celu – no właśnie czego? Czegoś co z pewnością już nie zaskoczy. Teraz z pewnością nie zdecydowałbym się na podroż do dżungli tam i z powrotem, chyba ze miałaby jakiś szczególny cel (wytropienie pumy…).
W chwili obecnej gotów bym był spłynąć cala rzeka Samira, tak żeby nie dublować trasy albo poszukałbym spływu gdzie miejsce startu nie pokrywa się z finałem. Niestety spłynięcie Samirą to 22 dni…
Wniosek: krótki wyjazd na rzekę Samira to trasa tam i z powrotem. Być może gdzie indziej ukształtowanie ziemi jest bardziej łaskawe, że nie dubluje się trasy.
Jakie zwierzęta chcesz zobaczyć?
Oczywiście każda agencja powie, że największe szanse na pumę są na dwudziestodniowej wycieczce a delfiny można znaleźć przy 6-7 dniach. Nie należy jednak zapominać, że wszystko zależy od szczęścia. My zobaczyliśmy słodkowodne delfiny już w drodze do Lagunas, po prostu płynąc Marańonem. Na pewno zobaczysz ptaki, małpy, żółwie (mowa o miesiącu wrześniu). Większość wycieczek ma tez łowienie ryb w programie, a także szukanie nocą krokodyli (my widzieliśmy tylko takie 70 centymetrowe ale byli tacy co widywali kilkudziesięciocentymetrowe głowy).
Według zebranych przeze mnie informacji w ciągu 4-5 dni rożne ekipy widziały:
tukana, anakondę (mały okaz), papugi (2 gatunki), krokodyle (łącznie można spotkać 3 gatunki, my widzieliśmy dwa), żółwie (2 gatunki), dużą żabę (nocą), ptactwo drapieżne. Na poniższych zdjęciach nie znajdziecie wspaniałego motyla Morpho z tego powodu, że szalenie szybko macha skrzydłami i jest niebywale ruchliwy. Widzieliśmy go parę razy – wyglądał jak wielki niebieski liść, kpiący sobie z grawitacji i poruszający się chaotycznym tańcem.
Jakie rośliny chcesz zobaczyć?
Wrzesień to początek końca pory suchej w dżungli. To oznacza ze nie znajdziesz na każdym drzewie orchidei, raczej w ogóle jej nie spotkasz. W tym celu lepiej odwiedzić w tym okresie „Dżunglę wysoką” (selva alta). Przewodników rośliny interesują chyba najmniej, a jeśli już to drzewa czy krzewy użytkowe. O tym w następnym punkcie.
Jaki las tropikalny chcesz zobaczyć?
Trzeba wyraźnie napisać ze jeśli oczekujesz zobaczyć pięćdziesięciometrowe drzewa, które w koronach tworzą inny świat orchidei i małp, a na dnie lasu jest ciemno nawet w dzień – Nie znajdziesz tego w ciagu 4 dni na Samirze !
Tutejszy las w 100 procentach rożni się od polskiego pod względem gatunków, to rzecz jasna. Nie jest świetlistym lasem, nie jest tez mroczny, zdecydowanie młody las świerkowy np. w Sudetach jest ciemniejszy. Generalnie dżungla pierwotna nie jest gęsta, tak samo było w tutejszym jej odcinku. Jest parę gatunków wysokich drzew, kilka gatunków pnączy, paręnaście okazów palm. Czasem trafią się ciekawe mokradła porośnięte roślinnością znaną dotychczas z akwariów. Nie wiem czy to niefrasobliwość naszych przewodników, ale pozwalali iść przodem, więc może w tym lesie jest mało jadowitych stworzeń. Spośród różnych gatunków drzew pokazywano nam te użytkowe oraz różne gatunki lecznicze.
Co będziesz robił? Czyli leśne przygody
Wyprawa wgłąb dżungli, pomimo, że jakoś ugłaskana, nadal rządzi się swoimi prawami. Nie było wybrzydzania przy jedzeniu – a jadło się cały czas amazońskie ryby, naczynia myte były w rzece (czyżby dlatego dwoje z nas chorowało na wycieczce?). Wspomniane amazońskie ryby trzeba też było samemu złowić. Jak to zrobić? Tubylcy w zakolach rzeki zastawiali sieci. Trzeba było podpłynąć do nich, wyciągnąć jedną z zaplątanych tam piranii, chwycić mocno za szczęki, żeby nie ugryzła i ogłuszyć. Następnie nożykiem trzeba było pokroić ją na małe prostopadłościany, które będziemy zahaczać na wędkę. Wtedy przychodziła kolej na łowienie ryb. Wędka służąca do tego celu była maksymalnie uproszczona: kijek, żyłka, haczyk. Metodą prób i błędów doszedłem do wniosku odnośnie ryb w naszej rzeczce. Do kilkudziesięciu centymetrów od powierzchni znajduje się strefa w miarę bezpieczna, można zmoczyć ręce, „nic się nie stanie”. Około siedemdziesięciu centymetrów pod powierzchnią wody znajdują się małe rybki – kawałek piranii na haczyku zawsze bezpowrotnie znikał, a nic na haczyku się nie łapało. Dopiero po zanurzeniu głębiej, po sam kijek, po parunastu sekundach czuliśmy gwałtowniejsze szarpnięcie. My również reagowaliśmy szarpnięciem i nad wodę wylatywały wściekłe sumowate ryby, sporo z nich zrywało się z haczyka. A gdy się udało już rybę złapać, szybko kierowaliśmy ją nad naszą łódkę, rzucaliśmy na dno i ogłuszaliśmy pałką wśród nieskrępowanej radości naszego przewodnika. Nieraz podobno złowiliśmy rarytasy! Deska położona na dnie łódki tworzyła wraz z krzywizną burty niewielką szczelinę – to tam nasz amazoński przewodnik wciskał rybę, żeby nam nie uciekła.
Innym razem wybraliśmy się na wycieczkę wgłąb lasu. Po drodze pokazywano nam liczne rośliny, wiele z nich miało zastosowanie medyczne. Jedna z nich była na tyle cenna nawet dla lokalnych mieszkańców, że nazbierali sobie jej kory. Trochę to nie pasowało nam do wizerunku dziewiczej dżungli i parku narodowego, ale na dobrą sprawę nie powinno nas dziwić, że ludzie dżungli z niej żyją… Później przyszła kolej na liany. Pokazano nam technikę ich ścinania, aby uzyskać z nich wodę. Dokładnie tak jak w podręcznikach SAS: pierwsze trzeba wykonać cięcie dolnej części z której chcemy pozyskać wodę. Podciśnienie spowodowane przez parowanie wody z liści sprawia, że woda nie leci w dół. Do czasu. Potem robimy drugie cięcie maczetą jak najwyżej potrafimy, aby w ręku mieć jak największy kawałek liany. Sekundę później słyszymy szum i woda raptownie wylewa się z pnia – tylko trzeba szybko przyłożyć usta! Piliśmy tą wodę, przeżyliśmy.
Kolejną praktyczną rzeczą było pokazanie nam innych niż liany magazynów wody. Do tego celu posłużyła nam krępa palma, która w miejscu rozgałęzienia się jej liści miała coś w rodzaju kolczastych orzechów (patrz zdjęcie). Te po wyciosaniu wyglądały jak kanciaste kokosy. I tak jak w kokosie, po ścięciu jednego brzegu, w środku ukazywał się nam zbiornik płynu.
Jednak to nie to zajęcie okazało się hitem wyprawy po lesie. Dość kontrowersyjnym. W pewnym momencie, kilka metrów nad naszymi głowami, nasi przewodnicy dostrzegli futro uczepione jakiejś gałęzi. Leniwiec. Ucieszyliśmy się, wkrótce jednak okazało się, że to nie wszystko. Dwóch przewodników postanowiło nam pokazać zwierza z bliska i już chwilę potem chwycili za maczety. Leniwiec szybko, jak na swoją percepcję, pojął co się święci i rozpoczął wspinaczkę po drzewie z zamiarem zmiany pnia. Udało mu się. Przewodnicy nie dali za wygraną, już rąbali drugie drzewko i leniwiec wraz z drzewem zaczął powoli szybować w stronę ziemi. Na szczęście, zgodnie z amazońską naturą, drzewo zaczepiło się o inne. Oczywiście to nie powstrzymało przewodników przed osiągnięciem celu, ale przynajmniej zwierzęciu nic się nie stało. Zdumieni i pod dużym wrażeniem jakoś przeszliśmy nad tym co zobaczyliśmy i delikatnie zajęliśmy się leniwcem. Jego tempo nie zwiększyło się zauważalnie od momentu pościgu – powoli ruszał swoimi kończynami z tymi niezwykłymi pazurami. Jego spokojna natura miała też inną stronę – na jego szczecinowatych włosach zdążyły rosnąć już jakieś glony a z futra wylazły nam na ręce robaki. Po bliskich oględzinach (do dziś żałuję, że nie policzyliśmy oddechów albo uderzeń serca – ponoć jest ich rekordowo mało na minutę) pozwoliliśmy leniwcowi wspiąć się na drzewo. Bez wahania skorzystał z tej możliwości i chwilę później zaszył się w listowiu.
Kolejną przygodę mieliśmy późnym wieczorem, gdy wybraliśmy się na bezkrwawe łowy nocnej zwierzyny. Choć byliśmy wyekwipowani w dobre czołówki, to jednak czołówki naszego przewodnika były jeszcze doskonalsze. Były tak umocowane na głowie, że źródło światła świeciło w minimalnej odległości od źrenicy. Dzięki temu można było zaobserwować refleks oczu wszystkich innych zwierząt – od pająków po krokodyle. I właśnie po godzinie poszukiwań na brzegu rzeki wreszcie znaleźliśmy krokodyle. Ich oczy świeciły wyraźnie przy brzegu i wbrew pozorom dały się złapać naszemu przewodnikowi. Bardzo zaskoczył nas dźwięk wydawany przez krokodyle, coś w rodzaju skrzeczenia ze środka gardła, ewidentnie głos niezadowolenia. Niezapomnianą lekcją dżungli było zobaczenie jej odwiecznego prawa, prawa silniejszego. Tak długo bowiem jak trzymałem mocno wspomnianego gada, tak długo był uległy i spokojny. Jakiekolwiek rozluźnienie z mojej strony skutkowało tym, że zwierze całą siłą swoich mięśni starało się oswobodzić. A jeśli już wspomniałem o głosie krokodyla to pirania też wydaje z siebie takie sycząco-mruczące dźwięki. Jak się okazało niektóre polskie przysłowia nie mają globalnego zasięgu! („Ryby i dzieci głosu nie mają”)
Ostatnią z przygód był powrót rzeką, przed świtem, gdy nadeszło oberwanie chmury. Na to również byliśmy przygotowani i płynęliśmy przykryci niemal w całości plandeką. Na zakończenie, w siedzibie parku zobaczyliśmy jaja żółwi, które będą reintrodukowane na terenie parku. Rekompensata za ścięte drzewa i zjedzone piranie – honor Parku Narodowego został zachowany… Wróciliśmy z dżungli, ale czekała na nas przecież jeszcze Amazonka i jedzenie robali w Iquitos. O tym w następnym odcinku!
Ile chcesz zrozumieć?
„Jakiś” hiszpański jest niezbędny! W naszej agencji nie było przewodników mówiących po angielsku. Oczywiście to nie znaczy że nie spotkaliśmy turystów nie mówiących po hiszpańsku. Poza tym podejrzewam że żadna, nazwijmy to „tańsza”agencja (150 zł na dzień/osobę w 2014 roku) nie będzie miała dobrze władających językiem obcym przewodników. Poza tym, nie władanie nawet podstawowym hiszpańskim w ekipie jadącej do ameryki, choćby przez jedna osobę to lekkie nieporozumienie. Warto zdawać sobie sprawę z faktu, że w społecznościach żyjących w dżungli język hiszpański jest już językiem obcym – nasi przewodnicy rozmawiali ze sobą w lokalnym narzeczu.
Pozostaje nam być wdzięcznym autorom internetowych relacji z wizyty do Parku Narodowego Pacaya-Samira. Dzięki nim sami wiedzieliśmy czego możemy tu oczekiwać i z czym należy się liczyć oraz – czy nie oczekujemy zbyt wiele… Ten wypad stał się z pewnością niezapomnianym i dopiero kolejne podróże umożliwiły nam wyrobienie sobie własnego osądu, co było wyjątkowe na miejscu, a co jest spotykane wszędzie na tej szerokości geograficznej.