Cóż więcej robić na Fidżi, gdy brakuje czasu i pieniędzy do zwiedzenia wysepek na rubieżach tego pięknego kraju, a brzydzi nas turystyczny lukier wysp na zachód od Viti Levu? Można na przykład nauczyć się jak tworzy się perły! I to czarne! Wyruszyliśmy na Vanua Levu, drugą największą wyspę Fidżi. Celem było zobaczenie mieściny Savusavu, a może i dojechanie do wyspy, gdzie znajduje się jedno z niewielu miejsc na lądzie, przez które przechodni południk 180 stopni – wyspy Taveuni. I choć Taveuni nam się nie udało – za dużo siedzenia w autobusie – miło spędziliśmy czas w fidżijskim porcie, gdzie zawija wiele jachtów ekspatów i gdzie na horyzoncie znajdują się wspaniałe bazaltowe ostańce z których ten kraj słynie – nawet sam Edmund Hillary swego czasu się na nie wspinał.
Tuż po zwiedzeniu ważnej historycznie wyspy Ovalau przesiedliśmy się na autobus na północ Viti Levu. Mieliśmy jeden postój przy jadłodajni, gdzie oferowano curry, ręcznie robione lody na patyku (podobnie jak w Peru) i jakieś drobne smażone przekąski. Później przepłynęliśmy jedno z najwęższych miejsc pomiędzy wyspami i tak oto stanęliśmy na Vanua Levu – drugiej co do wielkości wyspie, nadal mało znanej dla turystów, nadal dzikiej poza paroma miejscami. Bo tak właśnie jest na Fiji -poza miejscami dla turystów reszta jest NIE dla turystów – czyli ciężko tam dotrzeć nie mając własnego środka transportu, nie do końca wiadomo czy jesteśmy mile widziani, a spanie pod namiotem i inne udziwnienia wywoływać mogą tylko uśmiech pożałowania na twarzy Fidżijczyka. Takie przynajmniej odnieśliśmy wrażenie spędzając tydzień w tym kraju. W przeciwieństwie do Kaledonii czy Tonga, które dało się na własną rękę jakoś okiełznać, na Fiji szło nam to dużo trudniej. Może to kwestia wysp na których byliśmy – czyli raczej tych większych, może to kwestia zasobności portfela, a może tak po prostu jest. Niemniej po prawie całym dniu jazdy autobusem, gdy już przejechaliśmy sawannę zachodniej części wyspy, trafiliśmy nad tropikalne wybrzeże pacyfiku, gdzie leniwie, przy zakurzonej ulicy toczyło się życie. Biorąc pod uwagę wychwalające opisy z przewodnika, w naszych oczach miasteczko nie było jakieś wyjątkowe. Choć gdy teraz spojrzę na te zdjęcia to widać w tej mieścinie coś nietypowego – może po prostu to kwestia tego, że na Pacyfiku mało jest miast i każde się pamięta? Poza tym nadbrzeżna część – z jachtami i zielonymi wzgórzami, koiła wzrok. Natomiast inna rzecz kłuła w oczy – gigantyczne jeżowce, na dobrą sprawę same nie takie wielkie, gdyby nie ich kolce! Ich pobratymcy z Adriatyku mogliby się schować. Niestety to znalezisko jak i brak plaży sprawiły, że nie wybraliśmy się na kąpiel, a na przechadzkę po mieścinie. Co ciekawego można jeszcze zrobić w Savusavu? – bardzo liczyliśmy na wycieczkę poza miasto – jednakże skutery były bardzo drogie, albo zepsute, w autobusie możnaby sobie żyły wypruć (mając tylko tyle czasu co my), a inne opcje kosztowały zbyt wiele tych pięknych kolorowych fidżijskich banknotów… Dużą atrakcją jest gorące źródło, znajdujące się w centrum miejscowości. Metrowej średnicy otwór kipił wrzątkiem, dlatego też okoliczne znaki zakazywały „czyścić” zwierzęta w gorącym źródle. Czyżby chodziło o wyparzanie kurczaków i gotowanie rosołu jednocześnie? Dodatkowo lokalni mieszkańcy nie widzieli problemu we wrzucaniu plastiku do tej atrakcji. No, ale któż się tym wzrusza, skoro na boisku obok toczy się mecz?
Czarne perły – ciemne strony?
Czarne perły są rzadsze niż zwykłe, mają jeszcze wyższą cenę, ponadto produkowane są w jeszcze mniejszej ilości miejsc. Jednym z nich jest spokojna zatoka roztaczająca się obok Savusavu. Wiele kilometrów kwadratowych zatoki wykorzystywane jest przez firmę Fiji Pearls J.Hunter, gdzie zawitaliśmy, ażeby wziąć udział w wycieczce dotyczącej produkcji pereł. Następnego dnia mieliśmy stawić się na wycieczkę. Naszym przewodnikiem była kobieta w średnim wieku, władająca dobrą angielszczyzną i posiadająca jakże nietypową fryzurę. Zaczęliśmy od prezentacji na starym laptopie, która mimo wszystko całkiem spójnie tłumaczyła nam proces powstawania pereł – który jest w mojej ocenie jedną z wspanialszych przypowieści natury. Mianowicie drobny kamyk, śmieć trafiający między muszle, a w trzewia jednego z rodzajów małży, staje się początkiem wyjątkowej biżuterii. Żyjątko poddane dyskomfortowi związanemu z obecnością tego ciała obcego, wytwarza powłokę mineralną, ażeby to ciało obce mniej „gniotło”. I tak coś, co było wpierw nieregularnym zanieczyszczeniem staje się kulką o przyjemnej barwie i połysku.
Tutaj trzeba jednak wtrącić ważną informację – tak powstają najprawdziwsze perły. Lecz dziś nie ma ich wiele. Zdjęcie rentgenowskie perły na kolejnym slajdzie sporo wyjaśniło. Dziś perły w perle jest niewiele! Dzisiaj zaczynem nie jest romantycznie brzmiące ziarnko piasku, a mineralna kulka, niewiele mniejsza od końcowej perły. I choć firma zarzeka się, że 3 milimetry macierzy perłowej na powierzchni tej kulki to i tak więcej niż oferuje konkurencja na przykład z Polinezji Francuskiej to i tak czar prysł! Na otarcie łez dodam, że wnętrze perły również jest naturalne – to oszlifowana do okrągłego kształtu muszla jednego ze słodkowodnych skorupiaków, żyjących bodaj w Missisippi. Kojarzycie Szczeżuję, największego polskiego małża? To właśnie z takiej muszli robi się wnętrze czarnych pereł. Po procesie „siania” dokonywanym przez tyleż uzdolnionych co wychwalanych japońskich techników – czyli po umieszczeniu w rozwartej na siłę małży owej kulki – reszty dokonuje natura. A jak to z naturą bywa, harmonia jest bardzo wskazana, tak samo jak dużo czasu. Dlatego też firma otacza szczególną troską zatokę w której ma hodowlę, blokując budowy nowych ośrodków wypoczynkowych w Savusavu. Po prezentacji multimedialnej jak i prezentacji czarnych pereł samych w sobie poszliśmy jeszcze zerknąć jak wygląda budynek gospodarczy – to tu trafiają zebrane małże na proces zaszczepienia zarodka perły jak i na wyciąganie pereł. Wkrótce potem pojechaliśmy do mariny – tam firmową motorówką wyruszyliśmy na teren farmy. Prywatna motorówka w stosunku do promu to naprawdę duża różnica – wiatr prawie urywał głowę i już niebawem znaleźliśmy się na środku zatoki, z dala od zgiełku miasta. Na wodzie unosiły się barki, na których pracowało wielu Fidżijczyków. Ponoć za to firma też jest lubiana – żyje w zgodzie z klanami wodzowskimi i daje pracę miejscowym. Robotnicy wyciągali stelaże, na któych przyczepione były małże, sprawdzali jak rosną, usuwali mniejsze gatunki, „rozsadzali” muszle. Później pokazano nam jedną z takich klatek, gdzie umieszczane są małże i wskoczyliśmy do wody, aby zobaczyć to wszystko „na żywo”! Przewodniczka nie wskakiwała z nami do wody, tak więc pozostawało mieć nadzieję, że motorówka nie odpłynie; wcześniej jeszcze opowiedziała nam o tym jak rozmnażają się małże – jeśli zobaczymy białe smugi wokół muszli w wodzie to będą to komórki rozrodcze małży. Rzeczywiście takie zobaczyliśmy. Ponadto drugą podwodną atrakcją miały być „giant clam” – czyli olbrzymie, największe na Ziemi małże. To już nie przelewki – małża może mierzyć nawet 120 centymetrów, a ważyć nawet 300 kilogramów. Jeśli włoży się rękę pomiędzy muszle, a ona zamknie się – nie ma co liczyć na ratunek! (mówi się, że to miejska legenda, małża zamyka swoje muszle zbyt powoli) Poza tymi groźnymi cechami te małże są najzwyczajniej piękne, we wszystkich odcieniach tęczy, choć przy głębokości 4-5 metrów nie wszystkie kolory na zdjęciach są tak dobrze odwzorowane. Zachywyceni wyskoczyliśmy z wody, gdzie na szczęście dalej czekała na nas motorówka i ruszyliśmy w drogę powrotną do miasta. W siedzibie firmy mogliśmy jeszcze obejrzeć perły na sprzedaż – pojedyncze nie-idealne egzemplaże zaczynały się od poniżej stu złotych. Te idealnie okrągłe były oczywiście kosztowniejsze – mimo naszego braku chęci zakupu perły z przyjemnością patrzyliśmy na ich ciepłe barwy – od złotawej do ciemnej, prawie czarnej.
Inne atrakcje
Po wizycie na farmie pereł postanowiliśmy popłynąć tej samej nocy na Viti Levu. Bilety kupowało się w małym biurze u chińczyka, który czasami w nim był, a czasami nie… Gdy już uspokoiliśmy się co do kwestii naszego powrotu, przespacerowaliśmy się na drugą stronę wzgórza, na którym leży miejscowość, aby zobaczyć jakąś dziką plażę. Droga prowadziła na coś w rodzaju przełęczy, a po drugiej stronie znajdowała się już mniej gęsta zabudowa. Znajdowało się tam również lotnisko, jak to na Fidżi – maleńkie i wkomponowane w okolicę – patrz znak „samoloty przelatują 4 metry nad drogą”. Znaleźliśmy kawałek koralowej plaży podczas odpływu, na której odpoczęliśmy. Zdecydowanie trzeba na Fidżi wrócić, tylko z jakimś bardziej niezależnym środkiem transportu.
Wieczorem, już po zmroku, razem z miejscowymi kręciliśmy się po nabrzeżu wypatrując z utęsknieniem promu. W końcu kilka świateł zaczęło się zbliżać od strony zatoki. Zaokrętowaliśmy się, na przedramieniu przybito nam pieczątkę, jako legalnie podrózujących statkiem i wskazano pokład. Na pokładzie przyjęto doskonałe rozwiązanie – z opisów znane mi choćby z Japonii. Całą powierzchnię pokładu pokrywała wykładzina, na której czym prędzej wszyscy zaczęli rozwijać swoje legowiska, my również. Ruszyliśmy w rejs po zatoce ponad fascynującym światem pereł.