Czy warto się męczyć?
Z Krakowa do Borszy jedzie się około 10-11 godzin. Żeby było mało, trzeba przesunąć zegarek do przodu o godzinę. A długi weekend trwa od środy wieczorem do niedzieli!
-Może warto jechać gdzieś na Węgry, na Słowację, będzie bliżej… – wątpliwość powracała co jakiś czas.
Na szczęście wyruszyliśmy. Poprzez wertepy, żeby nie powiedzieć gorzej, wschodnich Węgier w końcu trafiliśmy koło północy do porządnie oświetlonego miejsca – granicy. Niby Unia, ale paszporty trzeba pokazać, no i zapłacić jakieś kilkanaście złotych za winietkę. A potem Satu Mare, przełęcze, lasy, łąki, aż w końcu na mapie dostrzegłem, że łąka obok to już Ukraina – a co za tym idzie jesteśmy już w północnej Rumunii, blisko celu. Trzecia rano, czerwiec, Boże Ciało. Zasnęliśmy w niewygodnych pozach, ażeby dotrwać do poranka.
Dzień pierwszy: Na początek zabytki, UNESCO i tak dalej
Po szóstej przydarzył mi się moment, gdy potrzeba snu, poczucie niewygody, podświadoma ekscytacja i uzasadnione zmęczenie wzajemnie się zniosły. Następnie górę zaczęło brać zaciekawienie co też nas dziś czeka. Ruszyłem więc dalej, aż trafiliśmy do Sapanty by znów zobaczyć Wesoły Cmentarz, jakże nietypowe w Europie podejście do śmierci. Jak zdrowe!
Dalej mieliśmy przerwę w Syhocie Marmaroskim. Byliśmy na Mszy Świętej a także obejrzeliśmy gdzie było dawne więzienie z czasów komunistycznego reżimu. Dojazd do kościółka w Bârsana był trudny i zawikłany. Warto było jednak przespacerować się soczystozieloną łąką na wzgórze, gdzie wśród niskich drzew owocowych znajdowała się mała drewniana świątynia. Kościół pochodzi z początków XVII wieku i jest jednym z wpisanych na listę UNESCO zabytków z doliny Izy. Gont lśnił się na niej niczym wężowa łuska, szczelnie pokrywając dach, a przez niewielkie okna widać było wspaniałe malowidła. Tak zaczęliśmy oglądać marmaroskie kościoły doliny Izy – rejon Rumunii, który pominięty na poprzednich wyjazdach aż prosił się o wyeksplorowanie. Zawitaliśmy też w imponującym strzelistymi wieżami Mănăstirea Bârsana.
W drodze do Borszy nadeszła prognozowana burza i gdy byliśmy juz w miejscowości z powrotem pojawiało się słońce. Wyjechaliśmy wysoko na zbocza gór Rodniańskich i w jednych z ostatnich zabudowań zostawiliśmy samochód, wręczając starszej pani tam mieszkającej parę lejów. Droga na Pietrosa była stroma, ale bardzo szybko prowadziła do góry. Późnym popołudniem zjawiliśmy się przy jeziorze, gdzie proponowano nam biwak przy stacji meteo. Poszliśmy dalej, pomimo że ostrzegano nas iż następne legalne miejsce biwaku jest bardzo daleko. My jednak zrobiliśmy biwak na zboczach Pietrosa z piękną panoramą morza chmur. W dzień i w nocy.
Dzień 2 – jak poznaliśmy Cygana.
Dalsza droga prowadziła przez wspaniałe szczyty, całkiem wysokie, aż doszliśmy do przełęczy Saua, gdzie ugotowaliśmy posiłek. Wyciągnąłem zgraną na Kindle’a książkę Hugo Zapałowicza – Z Czarnohory do Alp Rodnieńskich. Czytaliśmy jak to Hugo Zapałowicz dotarł do Borszy, jak znalazł Cygana przewodnika, który najwyraźniej go „ocyganił” deklarując znajomość gór, które najwyraźniej wydział wcześniej tylko na horyzoncie. Hugo poszukiwał gatunków roślin na Pietrosulu, jak to w książce jest nazwane „botanizował”, a tymczasem Cygan „potłukł garnki”, żeby nie było w czym gotować i można było wcześniej zejść z gór. Nasze garnki się nie potłukły i z przyjemnością jedliśmy posiłek na przełęczy. Naprawdę polecam książkę dla tych którzy chcieliby podróżować po górach w stylu retro, mam samodzielnie przygotowaną jej wersję elektroniczną 🙂
Dalsza droga przebiegała już nieco poniżej 2000 metrów. Zaczęły się zbocza pełne kolorowych kwiatów – różaneczników, goryczek, goryczuszek i dębika. Pogoda była wymarzona, wręcz można by rzec że zrobiło się zbyt ciepło. Jako że wędrowaliśmy w sandałach dużo radości dał nam spacer po śniegu.
Na wieczór zeszliśmy jeszcze ze szlaku by zrobić – znaczący szczyt grani – Varful Puzdreloru 2189 m.np.m, skąd mieliśmy niezłe widoki na Marmarosze. Rozbiliśmy namioty w okolicy wapiennych fragmentów masywu, w jednym z wielu „rowów grzbietowych” koło maleńkich jeziorek pełnych traszek.
Dzień 3 – petardy zapal!
Ostatni pełny dzień w tych górach miał być bardzo aktywny – docelowo mieliśmy zdobyć drugi najwyższy szczyt tych gór – Ineu. Oprócz tego, zaciekawieni przewodnikiem Orłowicza postanowiliśmy zrobić wycieczkę na Korongisulului, szczyt, który wyróżnia się wapienną budową, ciekawymi widokami na grań główną oraz tym, że jego zdobycie to wspinaczka po trawkach. Tak więc ruszyliśmy z rana, postanawiając zostawić większość sprzętu i na lekko ruszyć dalej. Zabraliśmy sandały co było i dobre i złe. Dobre, bo znów zapowiadał się upalny dzień, złe, że pod koniec dnia na grani w stronę Ineu pojawiły się drobne trudności w dość eksponowanym miejscu. I choć i tak pewnie nie zdążylibyśmy zdobyć wierzchołka to, żałowałem, że nie miałem ze sobą podejściówek. Ale po kolei.
Najpierw zdobyliśmy Varful Omului (2187) z którego odbiliśmy 4 kilometry na południe na nasz wapienny szczyt. Początkowo było tak jak na pozostałej części grani, potem zaczęła się stromizna, a na koniec po stromej trawie, rękami trzymając się różaneczników i tym podobnych wdrapaliśmy się na szczyt. Parę sekund po tym jak zaczęliśmy podziwiać widok na południu ujrzeliśmy stado owiec i szczekanie psów. Dwie wielkie białe plamy biegły w naszą stronę naprawdę z daleka i nie wyglądały tak jakby miały przestać. Zaczęliśmy zbierać kamienie i postanowiliśmy wyciągnąć petardy. Odpaliliśmy jedną i cisnęliśmy w dal. Za mocno, za szybko, zgasła. Druga – to samo. Zaczęliśmy się zastanawiać czy rzucać następne czy poczekać. W tym momencie nałożyło się parę elementów – pomiędzy nami a psami była kosówka, a one same oddaliły się już bardzo od stada, my zaczęliśmy schodzić i nie było nas widać, być może pasterz zawołał psy. Koniec końców udało nam się umknąć przed psami pasterskimi, ponoć zmorą rumuńskich gór.
Gdy wróciliśmy na główną grań było już popołudnie a pozornie bliski Ineu nie był jednak na wyciągnięcie ręki. Mając perspektywę powrotu do plecaków i jutrzejszego powrotu do domu po przejściu paru pięknych szczytów zawróciliśmy i zeszliśmy z przełęczy Saua Gargalau na ostatni już biwak w górach.
Dzień 4 – autostop z babcią
Piękny poranek w soczystozielonej dolinie sprawił, że jeszcze bardziej nie chciało nam się wracać. Po drodze minęliśmy wielki lej krasowy z jaskinią, spojrzeliśmy ostatni raz na śliczne góry i rozpoczęliśmy zejście do cywilizacji. Schodziliśmy do Complexul Turistic Borsa bardzo stromą doliną, a trasę uświetniła nam Cascada Cailor. Na dole załapaliśmy się do busika, który za jakieś 2 leje zawiózł nas do Borszy. Tam pobiegłem w górę drogi odebrać nasz samochód, który szczęśliwie był w całości. W drodze powrotnej zostałem zatrzymany przez staruszkę w czerni, która zechciała podjechać sobie autostopem do miejscowości.
-raz ja łapię, innym razem mnie łapią – pomyślałem z uśmiechem, że wreszcie mam okazję się odwdzięczyć za te liczne podwózki.
W Borszy zmieniłem tylko pasażerów i ruszyliśmy w długą drogę powrotną. Góry Rodniańskie zapisały się nam jako klasyk pięknego górskiego trekkingu, który polecam!
Podsumowanie
59 km 4 dni + noc na dojazd. Początek czerwca 2015. Rumunia Pascal (rocznik 2013?)Szkic przewodnika po Alpach Rodnieńskich, dr Mieczysław Orłowicz, w dobrej wierze zakładam, że prawa autorskie po 106 latach nie obowiązują.
Z Czarnohory do Alp Rodniańskich, Hugo Zapałowicz Mapa Muntii Rodnei wyd. Dimap 1:50 000