W dzisiejszym świecie, gdzie każdy może napisać swój komentarz, bardzo wstrzymywałem się od pisania recenzji książek, bo lawina komentarzy dotyczących dosłownie wszystkiego jest lawiną nie do odkopania się, a ponadto bardzo ciężko stwierdzić wiarygodność komentarza. Postanowiłem zatem, że pozwolę sobie jedynie na recenzje książek związanych z podróżami, a ta chwytliwa różowa książka autorstwa Czecho-Holendra jak najbardziej wpisuje się w te ramy.
Od razu muszę zakomunikować – książka nie jest o tym, o czym mówi tytuł, co uważam za „nadużycie”. Opisuje bowiem miejsca, które geograficznie i kulturowo można skojarzyć zarówno z kanibalizmem jak i ze słynną książką Bronisława Malinowskiego „Życie seksualne dzikich”. I z perspektywy życia seksualnego mieszkańców Kiribati jest nad wyraz licha. Kiribati? Owszem, Troost opisuje w barwny i luzacki sposób swoje przemyślenia i przeżycia związane z długim (pozazdrościć!) pobytem na południowym Pacyfiku, a dokładnie na tym jednym z najmniejszych państw świata.
Książka pozostawia bez złudzeń nawet niezbyt świadomego w tematyce Południowego Pacyfiku czytelnika: śliczne maleńkie wyspy, niewiele wystające znad rafy koralowej są przeludnione i zaśmiecone, a życie na nich w wielu aspektach nie jest rajem. Po przejściu przez tę otoczkę codzienności Maarten dostrzega jednak to pierwotne piękno przyrody, kultury oraz unikatowości mikroskopijnego archipelagu. Wiele jego trafnych spostrzeżeń w tematyce globalnej rodzi się z obserwacji maleńkiej społeczności i przez to są wiarygodne. Powtarzalna niestety historia maleńkich wyspiarskich państw jest zastraszająca i rzuca cień na „raj”: nadmierny połów ryb przez Japończyków, chińskie inwestycje, idiotyczne wręcz programy ONZ – to stała tematyka od Auckland po Honolulu. Drugą istotną dominantą są historie z życia I-Kiribati czyli lokalnej społeczności, opisujące ich mentalność i światopogląd. Całość ujęta jest nad wyraz lekko, ale być może przez to jest tak jaskrawa i zaskakująca. Troost wydaje się nie mieć umiejętności etnologa ani reportera przez co czasami ślizgamy się po powierzchowności polinezyjskiego ludu, a nie wnikamy wgłąb.
Szkoda, że autor, jak sam przyznaje, niezbyt zmienił swój światopogląd po powrocie z Kiribati. Troost mówi wprost o tym i to chyba świadczy też o kondycji człowieka zachodu. To zmarnowana lekcja. Jako człowiek, który miał tę wyjątkową możliwość spędzić trochę czasu w Polinezji i Melanezji uważam, że jest powinnością tych którzy tam zawitali, stać na straży dobrych wartości i walczyć z pazerną i bezrefleksyjną globalizacją. Bulwersują nas prymitywne zachowania dzikich społeczności, ich indolencja i brak roztropności, a sami świadomie sięgamy po coś co na już pierwszy rzut oka można uznać za niezbyt szlachetne i sprawiedliwe.
Sam książkę połknąłem w parę dni, uważam ją za wartą przeczytania, choćby ze względu na fakt, że nie ma zbyt wiele publikacji o Kiribati w języku polskim. Sporo impresji w niej zawartych bardzo ściśle koresponduje z tym czego doznaliśmy sami w Tonga czy na Vanuatu. Co więcej idąc tropem autora czytam właśnie jego kolejną książkę poświęconą Fidżi i Vanuatu. Ciekawe jakie spostrzeżenia nas zbliżą a jakie oddzielą: już wiem, że jednak po pobycie na Kiribati długo nie wytrzymał na Zachodzie 🙂