Co robić na Epi?

Vanuatu jest jednym z tych krajów, gdzie zasadniczo przewodniki są tylko zbiorem wskazówek odnośnie działania na danym obszarze. Zwykle informacje w nich przypominają jakieś szybkie notatki – tutaj ktoś policzył liczbę sklepów, z kolei o następnej wiosce nie ma żadnej informacji poza jakąś legendą. Co można powiedzieć o wyspie Epi, jednej z dosyć dużych wysp na północ od Efate? Zapraszam do lektury!

Lamen Bay

Nazwa jak refren powraca w wielu opisach. Jest to pięknie ukształtowana zatoka z wyspą Lamen, położoną około 2 km od zatoki. Słynie z występowania w jej wodach ssaka, Diugonia. Diugoń to dziwaczny ssak wodny, podobno najbliżej spokrewniony ze słoniem, który żywi się trawą morską. Niektórzy dostrzegają w nim podobieństwo do mitycznych syren, natomiast ci, którzy mieli ze stworzeniem kontakt, mówią, że jest słodkie i skłonne do zabawy niczym delfiny. Przeczytawszy wspaniałą historię Michała Kozoka, któremu po paru dniach snorkelingu w zatoce Lamen w końcu udało się dostrzec to zwierze, i my postanowiliśmy spróbować szczęścia. Naszym punktem zaczepienia na wyspie był guesthouse „Paradise Sunset”, gdzie właścicielem jest Tasso. Rozbiliśmy za niewielkie pieniądze namiot na jego posesji, parę metrów od plaży i naszym codziennym zajęciem było przebywanie w wodzie w poszukiwaniu diugonia. Niestety, pomimo samozaparcia, różnych pór wchodzenia do wody, zapewnień miejscowych – diugoń nam się nie pokazał. Potem w rozmowie okazało się, że Bondas, stary diugoń, znany ze swego przyjaznego nastawienia do ludzi został schwytany i zjedzony. Oto smutna puenta wielokrotnie powtarzanej w przewodnikach historii Bondasa z Epi.

Widok na Lopevi.

Lopevi to wyspa w archipelagu Vanuatu a także nazwa tworzącego ją wulkanu. Miejscowi mówią, że to najwyższy wulkan na Pacyfiku (prawdopodobne). Mierzy 1430 metrów wysokości. Niewiele? Wyspa z tym szczytem ma średnicę pięciu kilometrów… Tą imponującą górę można oglądać z wysp Epi, Paama, Ambrym. Z Epi wydaje się być to najłatwiejsze.

Żółwie i rafa w Lamen Bay

O ile spotkanie diugonia to oznaka szczęścia i nie każdemu się to udaje, o tyle nie było snorkelingu, żebyśmy nie widzieli potężnych żółwii. Ponadto ze względu na charakterystykę Lamen Bay (dno częściowo piaszczyste, z trawą, częściowo koralowe) można tutaj spotkać płaszczki oraz… rekiny. Zawijają one w te okolice na okres godów, ale zwykle trzymają się poza rafą. Nam udało się zobaczyć małego rekina w zatoce (0,5 m maksymalnie), który już ciekawsko zerkał za nami.

Spacery po wyspie

My pozostawialiśmy zasadniczo w okolicy Lamen Bay, choć opisywane są trekkingi naokoło wyspy (patrz niżej)

Dwa proponowane spacery to:
-północny kraniec wyspy, spacer po plaży w czasie odpływu (godziny południowe) na północ, widoki na Malekulę, Ambrym, Paamę, Lopevi
-spacer w poprzek wyspy do Moriu, na plażę; wspaniała koralowa plaża z widokiem na potężny wulkan Lopevi i strome północne wybrzeże wyspy. Ze względu na przewyższenia, z trasy są dobre widoki; w wiosce w połowie drogi (Vaemali) po prawej stronie drogi znajduje się tradycyjny dom spotkań (Nakamal) z totemami i kryty strzechą.

Więcej informacji o chodzeniu na wyspie znajduje się na stronie Michała Kozoka. Pan Michał odpisuje na maile i chętnie udzielił informacji o Vanuatu.

Wioskowe życie

To co w Vanuatu jest tak niezwykłe to ciągle uśmiechnięci ludzie, skorzy do rozmowy i bardzo przyjacielscy. Tak samo jest na Epi. Za naszego pobytu wyspa jeszcze nie miała bankomatu, a jedynie filię banku, która wysyłała kartę (?) do Port Vila i odbierała ją z powrotem wraz z gotówką (po jakim czasie?). Zreszą, na wyspie pieniędzy używa się rzadko. Było parę sklepów z zupkami chińskimi czy konserwami i tyle. Prom przybija bezpośrednio na plażę, bo przystań zniszczył cyklon. Tasso, nasz opiekun od czasu do czasu przynosił nam papaję bądź kokosa, co nie byłoby dziwne, gdyby nie przychodził do nas w grubej czapce. Ale jak to mówią, z zimą nie ma żartów!

Innym razem, konkretnie w niedzielę, postanowiliśmy pójść do ewangelickiego kościoła, jedynego w tej miejscowości.

-Byłoby śmiesznie, gdyby się okazało, że Tasso przemawia w kościele – jakoś tak fantazjowałem.

Wyobrażenia okazały się prawdą. W drewnianym, prostym kościele to właśnie Tasso mówił do wiernych. Oczywiście nie miał na głowie czapki, był ubrany odświętnie. Pod koniec nabożeństwa zostałem zabrany pod rękę przez starszą panią i powiedziała mi ona, że teraz nastąpi przywitanie nowych osób we wspólnocie. Oboje z Agnieszką i jeszcze dwie osoby wyszliśmy przed kościół, nałożono nam na szyję naszyjniki z kwiatów (Z kronikarskiego obowiązku wspomnę, że sztucznych. Należy pamiętać, że była to zima…) i witaliśmy się z osobna z każdym wiernym wychodzącym z kościoła. Było to niesamowite doświadczenie, rodzaj rytuału, który sprawił, że nie czuliśmy się obcy na wyspie i na dobrą sprawę znaliśmy z widzenia każdego mieszkańca.

Kajakiem na wyspę Lamen

Choć korzystaliśmy z najtańszej opcji przebywania na wyspie Epi (namiot + własne jedzenie), to nie mogliśmy sobie odmówić wypożyczenia kajaków. Tasso miał dwa nowozelandzkie niezatapialne kajaki na których wybraliśmy się na wycieczkę poza rafę na wyspę Lamen. W linii prostej z naszego namiotu było to dwadzieścia metrów targania kajaku i 3,5 kilometra Pacyfiku. Po naszych ostatnich kajakowych przygodach na Nowej Kaledonii bardzo doceniliśmy przemyślaną konstrukcję stworzoną w NZ. W drodze na wyspę fale nas dosyć oszczędzały i płynęło się szybko. Pomiędzy rafami falowanie było nieco większe, ale dalej znośne. Solidnie opaleni zaczęliśmy zbliżać się do wysepki Lamen, którą, jeśli poziom wody pozwoli, chcieliśmy opłynąć. Od razu wypatrzyły nas dzieciaki, które z ciekawością przyglądały się z brzegu. Gdy postanowiliśmy przybić do brzegu na odpoczynek, od razu ochoczo pomogły nam wyciągnąć kajaki z wody i z zainteresowaniem nas otoczyły. Wydawać by się mogło, że to zaledwie trzy kilometry, ale nie dało się już dogadać po angielsku, a dzieci były zdziwione białym człowiekiem.

Tymczasem poziom wody cały czas opadał i obawiając się tego, że utkniemy na rafie, ruszyliśmy w dalszą drogę. Po drugiej stronie wyspy istniała tylko natura. Płytka rafa koralowa i niebieskie rozgwiazdy, palmy na brzegu, wulkan w tle i chmurki. Na dodatek na wystających z rafy kamieniach przysiadały się rybitwy. Dopłynęliśmy do plaży za którą wybrzeże zmieniało swój charakter i stawało się kilkumetrowym wapiennym klifem, tak charakterystycznym dla koralowych wysepek. Musieliśmy wtedy wypłynąć poza rafę co na samą myśl podniosło mi ciśnienie. Zawsze na końcu rafy woda jest niespokojna, a tym bardziej teraz, gdy rafa zanurzona jest zaledwie kilkadziesiąt centymetrów w wodzie! A na pokładzie aparat… Ustawiliśmy się prostopadle do fali i synchronizując się z falami nagle zaczęliśmy wiosłować, by opuścić niebezpieczną strefę, ale i tak dopadła mnie fala, która zalała pół kajaku. Na szczęście byłem już po głębokiej stronie wody i mogliśmy kontynuować podróż.

Gdy woda osiągnęła najniższy poziom, do wioski na wyspie Lamen dało się dopłynąć jedynie jedną, znaczoną bojami drogą. Wyciągnęliśmy kajak na brzeg aby odpocząć i poprzyglądać się zajęciu miejscowych. Ich praca polegała na brodzeniu w płytkiej wodzie rafy i zbieraniu różnych owoców morza. My zjedliśmy trochę chleba i ruszyliśmy w drogę powrotną, zadowoleni z udanego opłynięcia wyspy.


Historia Vanuatańskiego chleba

Ileż to można nasłuchać się w dzisiejszych czasach o fatalnej jakości i smaku pieczywa, o jego złym przechowywaniu i o tym, jak bardzo zmieniły się czasy. Na wiele takich problemów, jeśli nie na wszystkie, remedium jest ucieczka na archipelag Vanuatu. Tutaj wszystko wygląda inaczej.

Na początku pojawia się pomysł – możnaby zjeść trochę chleba.
Potem jest spacer do sklepu, gdzie pomiędzy żyłkami, gumami do żucia i jeszcze jakąś chińszczyzną nie znalazło się miejsce dla pieczywa. Przecież to tropiki, nie musi go być wszędzie. Sprzedawca mówi:
-Idźcie do piekarza!
W wiosce, która z ledwo nosi własną nazwę musimy znaleźć nienumerowany dom wzdłuż drogi, gdzie mieszka piekarz. Piekarza nie ma, za to jest jego żona. Proszę o cztery chleby.
-Teraz nie ma, mąż upiecze na popołudnie. Na pewno cztery?
-Tak
Po drodze spotykam piekarza w polu, powtarzam mu to co ustaliłem z jego małżonką i wracam na resztę dnia do zatoki, do naszego namiotu. Po południu wysyłam Agnieszkę po pieczywo. Po świeże, robione na prywatne zamówienie pyszne chleby! Okazuje się, że rozmiar chleba z Epi jest znacznie większy niż gdzie indziej i cztery chleby nam wystarczą na długo…

-Pani pytała gdzie się wybieramy, że potrzebujemy ich aż tyle, opowiadała potem Agnieszka. No i widziałam jak robią ten chleb – piec jest zrobiony ze starej baryłki z benzyną…

Tak właśnie wyglądała historia chleba z Epi. Zastanawiam się tylko, czy można powiedzieć, że jadłem chleb z niejednego pieca, skoro atrybutem piekarza z Epi była jakaś metalowa kratka na wierzchu stalowej beczki.