Samolot wystartował, jak to z turbośmigłowcami bywa, hałaśliwie ale i miękko. Zaczęliśmy się wznosić po czym od razu zaczęliśmy ładować. Gdyby nie fakt, że mamy do pokonania 150 kilometrów mógłbym zacząć się niepokoić. To jeden z piękniejszych lotów, bo nad chronioną przez UNESCO rafą Nowej Kaledonii.
A wszystko zaczęło się od tego, że wyszliśmy na asfaltową drogę w stronę lotniska na cudownej Ile des Pins. Natychmiast zatrzymał się pick-up, kierowca zaprosił nas do samochodu. Też jechał na lotnisko – pracował w obsłudze. Dwie godziny przed wylotem lotnisko było perfekcyjnie zamknięte – nie było jak nawet skorzystać z toalety. Po pewnym czasie przyjechało parę samochodów, wysiadło parę tradycyjnie ubranych pań, a dwóch facetów zaczęło otwierać witrynę portu lotniczego, zupełnie jakby była to lodziarnia na promenadzie… Potem wszystko potoczyło się szybko – dostaliśmy bilet na lot wyglądający jak paragon, tyle, że papier był pomarańczowy. Skrupulatnie zważono nasz bagaż i przeszliśmy do malutkiego pokoju – hali odlotów. Wcześniej przyleciał ładny pomarańczowy ATR-72 (szkoda, że nie 42…)
Wtedy jeszcze śmiałem się ze skromnego sklepiku z pamiątkami – wszak nie wiedziałem jeszcze jak będą wyglądać lotniska na Vanuatu i Tonga. Lądowanie było niezwykle atrakcyjne – Noumea jest wspaniale usytuowana. Poza tym regionalny port lotniczy Noumea Magenta uraczył nas ladą do odbioru bagażu i tablicą odlotów, gdzie wyświetlały się wyłącznie loty na rajskie wyspy.