Już sporo czasu podróżujemy żywiąc się jak miejscowi, z poziomu ulicy. Co ciekawe nie pamiętam, żebym kiedykolwiek żałował tego wyboru, spędzając godziny w miejscach ustronnych albo „małych pokojach”, jak brzmi literalne tłumaczenie słowa toaleta w Bahasa.
Wiemy też, czego oczekiwać od takich jadłodajni. Jedzenie jest ciepłe, świeże, bardzo często smażone. Nie oszczędza się cukru, bardzo często oszczędza się mięso, dając go bardzo mało, bądź z hojnym naddatkiem kości. Tak czy owak są to dania tradycyjne.
Natomiast w Indonezji natknęliśmy się na jadłodajnie których jednak nie można polecić. Zasadniczo oferują mie goreng albo mie baso (smażony makaron albo zupę z makaronem i kluskami mięsnymi, co za chwilę wyda się oczywistością). Cena normalna, koło 10000 rupii. Jednak moment krytyczny następuje wtedy, gdy nasz „kucharz” podchodzi do półki z zupkami chińskimi i sięga po tyle zupek, ile zamówiłem porcji…
Człowiek zastanawia się wtedy, dlaczego nie skombinował sobie wrzątku i nie zrobił tego co kucharz, który dodał jajko i sprzedał smażony makaron z pięciokrotnym przebiciem. I na dodatek makaron nie był smażony, kolor pochodził od dodatku zawartego w paczce zupki. Hitem była jednak kuchareczka w zachodniej Jawie, która sprzedała nam mie goreng, zalewając po prostu zupkę wrzątkiem.
Takim posiłkom mówimy stanowcze nie!
Najprostszą metodą uniknięcia takiego obiadu jest dokładne przyjrzenie się miejscu gdzie jemy. Jeżeli zobaczymy w gablocie czy na półce paczki zupek chińskich, uciekajmy stamtąd. Jeśli ich nie widać to jeszcze o niczym nie świadczy; najlepiej gdy w szklanej gablocie leży przyzma zwykłego makaronu. Warto pamiętać, że przy jednej ulicy, niemal granicząc ze sobą, znajdują się „dobre” i „złe” jadłodajnie…