Wyobraźcie sobie milionowe miasto, przysiółek wielkiej, osiemnastomilionowej aglomeracji. Miasto to Bogor, a aglomeracja to Dżakarta. Wyobraźcie sobie niekończące się stragany pełne jedzenia. Jedzenie jest wyśmienite, w panierce, bez, z ryżem, z makaronem, na ciepło, na zimno, słodkie lub wyciskająco-łzy ostre. Wyobraźcie sobie, że jest 28 stopni i parno, oraz że tuż za waszymi plecami przejeżdżają stada zielonych busików oraz skuterów. Kupujecie w miniaturowej budce zwanej gorengan, co oznacza „przekąski smażone”, jakieś kształty w złocistej panierce. Każdy po 25 groszy, choć tutaj to pokaźnie wyglądające 1000 Rupii. Trafiły się dobre, jedno z nie wiadomo czym, drugie z kapustą, trzecie z mięsem i fasolką mung. Człowiek patrzy w dno papierowej torby czy aby na pewno jest pusta, bo trzeba będzie przejść na głodnego kolejne 50 metrów…
Jest pusta, ale niezupełnie. Bo są tam jakieś literki. Rozdzieram pudełko i w żółtawym świetle lampy widzę sprawdzian z języka niemieckiego. Na drugiej półkuli, gdzie nawet angielski ciężko czasem usłyszeć. Niby nic, zdarza się, ale gdy czytam to:
uświadamiam sobie, że każdego dnia Indonezja będzie nas zaskakiwać. Choć nie wierzę że na ulicy spotkam kiedyś Bratwurst mit Kartoffelnsalat.
Pisząc to, zastanawiam się po co w rozmówkach indonezyjskich jest sformułowanie: I’m starving…