Wyspy Kvarneru rowerem.

Wiosną roku 2018, przy bardzo długim weekendzie majowym, postanowiliśmy wybrać się do Chorwacji. Jak okazało się na autostradzie – nasz pomysł nie był wyjątkowy. 8 na 10 samochodów na chorwackiej autostradzie stanowiły samochody polskie.

Zadar

Wyruszyliśmy z Zadaru, który po analizie połączeń promowych okazał się zwornikiem północnej Dalmacji. Jednakże wczesna pora i niski sezon sprawiły, że nie wszystkie połączenia były odpowiednio częste i musieliśmy się do nich dopasować. W zamian za to, ceny promów były naprawdę niskie. Trzeba przyznać, że to był też główny motor naszego wyjazdu – o ile interior Chorwacji udało się nam poznać dosyć kompletnie, o tyle wyspy znaliśmy jako tako. Pozytywne doświadczenia z rowerowego podróżowania po wybrzeżu Jońskim oraz oczywista oszczędność (auto na promie jest najdroższe) sprawiły, że zabraliśmy ze sobą rowery. Jak się udało? Zobaczcie sami!

Wyspa Dugi Otok – wyspa storczyków /99km/

Najciekawszy odcinek – trasy na terenie parku Telaśćica

Późnym wieczorem wypłynęliśmy w rejs. Musieliśmy przebić się przez dwie linie wysp otaczających wybrzeże niedaleko Zadaru, aby w końcu dotrzeć na Dugi Otok – wyspę, która rzeczywiście jest długa. Z głównych atrakcji najbardziej liczy się Park Narodowy Telaśćica. Ciekawostką jest, że przez pewien okres czasu obszar wspomnianego parku był po prostu częścią słynnego Parku Narodowego Kornati, jednakże ze względu na, a jakże  – pieniądze, obszary podzielono i nowopowstały park jest źródłem przychodu bezpośrednio dla mieszkańców wyspy, a nie jak działo się poprzednio dla gminy Biograd na Moru. Park Narodowy to piękne stożkowate wyspy wystające z laguny Telaśćica, słone jezioro na południowym krańcu wyspy oraz bardzo wysokie klify, rzecz raczej w Chorwacji nieczęsta.

Nasz pierwszy nocleg w otoczeniu drzew oliwnych i gigantycznych wilczomleczy zaowocował poniższymi zdjęciami. Chwilę po wyruszeniu w rowerową trasę na północ stało się jasne co będzie dominantą tej wyspy – storczyki! Nie da się ukryć, że bardzo liczyliśmy tym razem na znalezienie kwitnących gatunków rodzaju dwulistnik i wreszcie się udało. To te skomplikowane i wielokolorowe kwiaty. Ponadto odkryliśmy też, że nadmorskie kwitnące łąki pełne są bladoróżowego storczyka Serapias lingua . Na fotografowaniu zatem upłynął nam pobyt na północy wyspy, w okolicy miejscowości Veli Rat. Później nadszedł czas na długi ale bardzo atrakcyjny widokowo przejazd na południe.

 

Dugi Otok jest wyspą całkiem górzystą, tak więc mieliśmy doskonałe panoramy. Dojechaliśmy w okolice miejscowości Sali, gdzie opłaciliśmy bilet wstępu do parku Telaścica, (znów opłaciło się wjeżdżać rowerem, a nie samochodem) i wąską asfaltową dróżką dojechaliśmy nad spokojne wody doskonale osłoniętej zatoki… Dalsze przyjemne kilometry, bez charakterystycznych dla dróg na wyspie podjazdów i zjazdów doprowadzały do jeziora Mir, słonowodnego zbiornika mającego podziemną łączność z morzem. To właśnie tutaj, spacerując wzdłuż krawędzi wyspy doskonale widzieliśmy jak bardzo pionowe są skały schodzące do morza i jak bardzo ono jest głębokie.  Zaczynało już robić się późno, postanowiliśmy jeszcze pojechać i zobaczyć Kornaty po raz pierwszy – jakoś tak się uchowaliśmy, że nie widzieliśmy tej, chyba trzeciej po Plitvicach i Dubrowniku, najpopularniejszej atrakcji turystycznej Chorwacji. A tym razem co prawda tam nie byliśmy, ale mieliśmy bardzo ciekawy, niesztampowy widok na Kornaty z punktu widokowego położonego na wysokości 170 metrów – wielkiego klifu na którym zbudowano Fort Grpašćak. Takiego widoku nie ma się ze statku wycieczkowego.

Następnego dnia, po miłym biwaku w labiryncie kamiennych murków urządziliśmy sobie przerwę na kąpiel w morzu w pobliżu kanału dzielącego Dugi Otok od archipelagu Kornati. Miejsce było bardzo ciekawe, ponieważ przez wąski przesmyk (jakieś 100 metrów) przepływały tutaj spore statki, a na wybrzeżu, prawie zalane przez wodę, znajdowały się ruiny Villa Rustica. Na koniec pobytu na wyspie popedałowaliśmy do Sali, prześlicznej miejscowości, gdzie pomimo uroku kamieniczek, największe wrażenie zrobiły na nas ławki będące jednocześnie panelami słonecznymi, umożliwiającymi ładowanie np. telefonu. Rejs do Zadaru był bardzo przyjemny; znów przebijaliśmy się przez dwie warstwy wysp, by w końcu dotrzeć to tego ślicznego miasta i wpaść na chwilę na starówkę.

W stronę Pagu – wyspy pustynnej /81km/

Najciekawszy odcinek – z miejscowości Pag do plaży Sv Duh

Po obejrzeniu Zadaru, gdzie poza zabytkową katedrą zaciekawiły nas morskie organy, podążyliśmy jakieś trzydzieści kilometrów w stronę mostu na wyspę Pag. Wyspa słynie z silnych wiatrów, tak też było w naszym przypadku – oczywiście wiatr nam nie sprzyjał. Pustynne brzegi wyspy zrobiły na nas duże wrażenie. Choć byłem na Pagu kiedyś, ta wizyta miała się okazać pełniejszą – chcieliśmy spróbować Paški sir – czyli owczy ser wytwarzany lokalnie. Gdy już dojechaliśmy do jakichś zabudowań, wymęczeni wiatrem, zobaczyliśmy szyld mówiący, że sprzedaje się tu wspomniany ser. Wszedłem do piwniczki i spróbowałem trochę – nie poruszył mnie ten smak, jakkolwiek lubię sery, nie były to moje klimaty. Chciałem, przez grzeczność, kupić kawałeczek za 10 kun – damy serowi drugą szansę przy kolacji. Jednakże było to zbyt wiele dla pani mnie częstującej – zwymyślała mnie i wykpiła (krzycząc „problem, problem!”) moje wątpliwości co do wożenia ćwierci dwuipółkilowego serowego kółka na rowerze. Na dodatek sera, który mi nie smakował. Wizyta na Pagu udała się lepiej już w miejscowości Pag – akurat szykowały się uroczystości. Tradycyjnych strojów była cała masa, był też pan z sinym okiem grający na dudach, tańce regionalne – plac przed kościołem zaroił się prawie jak w filmie Kosturicy. Na nocleg wybraliśmy zachodnie brzegi zatoki porośnięte, co ciekawe, dębowym lasem. Ten odcinek trasy był wyjątkowo przyjemny – bez asfaltu, bez ruchu, a na koniec prowadzący do plaży nad spokojną taflą wody. Po porannym odpoczynku znów wróciliśmy w pustynne klimaty podążając na prom w stronę lądu.

Cudowny Rab – choć historia przykra. /73km/

Najciekawszy odcinek – wąska promenada tuż nad wodą na północny zachód od Kampor

Wyspa Rab znana jest  z piaszczystych plaż. To rzecz rzadka w Chorwacji, poza tym na wyspę przyciągało nas miasteczko oraz urozmaicona linia brzegowa. Miasto Rab ulokowane dość wysoko nad morskim brzegiem głębokiej zatoki było wdzięcznym obiektem rowerowego zwiedzania – gdy już udało nam się wjechać do góry na starówkę, przejazd brukowanymi uliczkami od kościoła do kościoła i od jednego punktu widokowego do drugiego, był całkiem miły. Nasyceni architekturą pojechaliśmy wgłąb wyspy zobaczyć Samostan sv. Eufemije – typowy śliczny Chorwacki klasztor, a potem na drugą stronę kanału do osady Sucha Punta, gdzie odpoczywaliśmy z widokiem na miasto. Już wieczorem pojechaliśmy wgłąb dzikiego i porośniętego w całości lasem półwyspu Kampor. Rano na miejsce na śniadanie wybraliśmy dziką piaszczystą plażę, nad głęboko wcinającą się zatoką. Zupełna cisza i doskonała pogoda wprawiły nas w dobry nastrój. Jednakże nie wszystkie miejsca na wyspie były tak idylliczne. Gdy przejeżdżaliśmy na północ, w stronę najsłynniejszych piaszczystych plaż wyspy zatrzymaliśmy się przy miejscu pamięci w miejscu obozu koncentracyjnego Rab, założonego tutaj przez Włochów w czasie II WŚ. Ponoć to jeden z 24 Włoskich obozów koncentracyjnych – w zasadzie brak mi słów dalszego komentarza – i choć nie chciałbym wprowadzać w minorowe nastroje czytelnika – czułem się zobowiązany wspomnieć o tym miejscu. Dalej pojechaliśmy niezwykłą trasą – pomiędzy miejscowością Kampor a Supetarska Draga w kierunku północno-zachodnim rozciąga się półwysep, gdzie pomiędzy osadami można przejechać wąską promenadą – wrażenia gwarantowane. Dalej czekał na nas klasyk wyspy – półwysep Lopar – wyglądający jak „głowa meduzy”, pełen plaż z pomarańczowożółtym piaskiem, z Rajską Plażą na czele. Temperatura 24 stopni oraz pełne słońce sprawiły, że kąpiel, pomimo maja, była bardzo przyjemna. Po kąpieli podjechaliśmy celem poszukiwania pięknych widoków na północ i w ten sposób spędziliśmy czas w oczekiwaniu na prom relacji Lopar – wyspa Krk.

Cres i Losinj, tajemnicze wyspy /175km/

najciekawszy odcinek – Grmov-Valun-Cres

Bardzo mnie „ciągnęło” na te wyspy. Choć nie można powiedzieć, że są nieznane turystom, w tym z Polski, to ich wyspiarski i odludny charakter dawał się we znaki. Zwłaszcza, gdy zjeżdżaliśmy z asfaltowej drogi.

Na sam początek czekał na nas ponad dwustumetrowy podjazd z przystani promowej. W ten sposób wjechaliśmy tak jakby na „kręgosłup” wyspy – potem zjeżadżaliśmy na drugą stronę w stronę kolejnej ślicznej miejscowości noszącej nazwę wyspy. Cres jest długi i wąski i na dobrą sprawę prowadzi przez niego tylko jedna droga północ – południe. Wspina się ona na wysokość około 500 metrów nad poziomem morza – to męcząca sprawa, jednakże widoki są całkiem dobre – na chwilę opuszczamy nadmorski krajobraz, w przydrożnych wioskach miejscowi pieką prosiaka, jak okiem sięgnąć widać zieleń.  Wkrótce zobaczyliśmy z daleka ciekawostkę przyrodniczo-geograficzną wyspy Cres – Vransko Jezero, duży słodkowodny zbiornik wodny leżący na środku wyspy. Dojazd do niego jest w praktyce niemożliwy – nieliczne drogi są obwarowane srogimi zakazami – to wszystko wynika z faktu, że jezioro jest zbiornikiem wody pitnej. A szkoda, bo turkusowy kolor brzegów przykuwa uwagę. Dużą ciekawostką jest to, że zbiornik stanowi kryptodepresję – dno znajduje się 60 metrów poniżej poziomu morza.  Wyspa z jeziorem, którego dno jest głębiej niż lustro wody. Fascynujące, prawda?

Podjazd w końcu się skończył, czas na zjazd w stronę południowego cypla wyspy do dawnej stolicy, miejscowości Osor. Dosłownie kilka uliczek przecinających się tworzy przyjemny klimat miejsca, restauracje wystawione są w stronę morza, a na miano lokalnej osobliwości zasługuje most zwodzony, który łączy Cres i Losinj praktycznie w jedno. Po drugiej stronie cypla, w drodze powrotnej zatrzymamy się przy przyjemnej małej plaży położonej obok zagadkowych ruin zabudowań klasztornych, dziś mocno nadgryzionych zębem czasu i intensywnie zarośniętych zielonością. Następne kilkanaście kilometrów już nowej wyspy Losinj jest całkiem przyjemne, gdyby nie ruch samochodowy zmierzający do dwóch ładnych miejscowości Mali Losinj i Veli Losinj. Paradoksalnie (ale my ten paradoks znamy, choćby z Tatr :)) Mali Losinj jest większy, ze sporą mariną, a Veli Losinj przezntuje się niezwykle z gęsto skondensowaną zabudową wokół wąziutkiej mariny.

Droga powrotna, z racji kształtu wyspy, była identyczna aż do miasteczka Osor, jednak nie była nudna. W Osorze skręciliśmy w prawo w stronę dzikiego lasu, gdzie znajdować się miała jaskinia Jami na Sredi. Jednakże zwiedzanie zostało nam gwałtownie przerwane przez burzę, która nieuchronnie roztoczyła się nad nami. Ledwo zdążyliśmy zjechać na leśny szlak, a grube krople zaczęły spadać na wapienne podłoże – widząc prognozy rozbiliśmy namiot i ten biwak okazał się dużo dłuższy niż planowaliśmy. Grunt, że następny poranek znów był pogodny. Złożyliśmy namiot i poszliśmy zobaczyć wspomnianą jaskinię – kilometr chorwackiego lasu był całkiem przyjemny, gdyby nie setki pajęczyn. Dlatego wzięliśmy patyk do ręki i trzymając go na wysokości oczu szliśmy do przodu. Przy jaskini już mieliśmy całkiem spory gałgan. Zejście, ubezpieczone linką stalową, było dość strome i prowadziło do obszernej komory z oberwanym stropem, który robił spektakularne wrażenie. Początkowo planowaliśmy tu spać, ale byłoby ciężko dotrzeć pod jaskinię z rowerami. Gdy już wróciliśmy do drogi podjechaliśmy nad spokojną zatokę na wschód, do Punta Kriża. Przedpołudnie spędziliśmy na drodze powrotnej na północ wyspy, z krótkim postojem przy starym klasztorze w Osor. Gdzieś w najwyższym punkcie trasy skręciliśmy w lewo do miejscowości Grmov, a potem Lubenice. Suchy płaskowyż doprowadził nas w końcu do zawieszonej nad skalnym klifem tradycyjnej kamiennej wioski. Z punktu widokowego świetnie widać było łuk pięknej plaży oraz piękne skały (rejon wspinaczkowy). Z Lubenic, szlak ślicznych wiosek doprowadził nas do położonej w zatoczce wioski Valun. Stamtąd, po morderczym podjeździe z powrotem do skryżowania, wyruszyliśmy bitą drogą w stronę miasta Cres. Początek takiej drogi to zawsze niepewność – czy za parę kilometrów droga się nie skończy… Tym razem tak nie było, jednak droga była bardziej drogą 4×4 niż szutrową, z gwałtownymi podjazdami i sporymi luźnymi kamieniami. Jechało się ciężko i powoli, jednak w końcu dostrzegliśmy marinę w Cres. Skierowaliśmy się w stronę przystani w Merag, gdzie następnego dnia, po świetnym, stromym zjeździe kamienistą drogą, odpłynęliśmy promem na Krk.

 

Krk na koniec, powrót do KRK /10km/

Wyspa Krk, choć dobrze mi znana z poprzednich wyjazdów wakacyjnych, do teraz kryła przede mną kolejne atrakcje. Niedaleko Glavotoku miał miejsce koniec naszej rowerowej wyprawy – rowery wpakowaliśmy na dach samochodu niedaleko odludnej plaży, niedaleko której w gęstych zaroślach stoi pradawna (bo XII wieczna)  katolicka rotunda Świętego Chryzogona o wspaniałym kształcie. Już samochodem zaglądneliśmy do pobliskiego Glavotoku, którego kompaktowa zabudowa portowej części wraz z klasztorem jednym słowem cieszyła oko!

y