Machu Picchu y Sendero Los Wiaheros

DSC_0856

Na ruinach Torontoy, tuż ponad torami do Machu Picchu, fot. Kuka Zielińska

A więc będą trzy dni z głowy. 17, 18,19 września 2014. Musi być ciekawie, bo będę żałował, że w ogóle pojechaliśmy. Dzień drogi w tą i w tamtą, a tam… zadeptane przez turystów „krupówki” i przereklamowane atrakcje? Ci co byli, powiedzieli, że trzeba zwiedzić. Oczywiście, nie pociągiem z Cusco, za kilkaset dolarów, dlatego potrzeba aż trzech dni na zwiedzanie…

Takie mniej więcej myśli krążyły mi w głowie, gdy powoli zbliżaliśmy się do najpopularniejszej części Peru. Trzeba było wreszcie wsiąść w ten busik do Santa Marii, potem Santa Teresy, a na koniec do Hidroelectrica (czyli elektrowni wodnej). Na koniec dwie, trzy godziny marszu wzdłuż torów i jesteśmy w ślicznej dolinie, gdzie znajduje się Aguas Calientes – baza wypadowa na Machu. Czasowo jest to niemal cały dzień jazdy. Trasa przerabiana w przewodnikach i internecie wiele razy. Nam udało się pokonać ją jednym busikiem z Ollantaytambo w miłym towarzystwie Chilijczyków. Jedyną inną opcją był do niedawna wspomniany pociąg oraz bardzo kosztowny Inca Trail, ale po przeczytaniu tego artykułu przekonacie się, że da się inaczej. Zatem: da się dostać do Machu Picchu ze Świętej Doliny pieszo, na własną rękę! W dalszej części artykułu dowiecie się szczegółów. Na dodatek muszę powiedzieć, że teraz nie wyobrażam sobie tam się nie wybrać!

Machu Picchu Express

Rysowała A.K.

Początek wędrówki

-Tam jest Machu – nasz kierowca wskazał ręką na skalną grzędę, gdy po sześciu godzinach wspólnej podróży zatrzymaliśmy się na końcu drogi, przy budce z rejestracją turystów.

Nie tylko my jesteśmy oszczędni i wybieramy dziesięć kilometrów marszu wzdłuż torów. To kilkanaście dolarów w kieszeni, a poza tym jakoś nieszczególnie się nam spieszyło. Nawet pomimo nadchodzącej ulewy i pogrzmiewań. Nie zapomnę widoku naszego Chilijczyka, który niósł w ręce gitarę – majstersztyk ubraną w jednorazowy pokrowiec przeciwdeszczowy. A skoro dotarłem do pokrowca, nie sposób nie wspomnieć o kobietach sprzedających wszystkie możliwe „małe dobrodziejstwa” techniki: a to gumowe końcówki na kijki, żeby nie stukać na asfalcie, a to pelerynkę, gdy nad Huayna Picchu gromadziły się chmury. Po drodze do Aguas Calientes wyrosło też mnóstwo noclegowni, barów i innych motylarni. Na co warto zwrócić uwagę? Na ciekawe rozwiązania linii kolejowej jadącej w ciasnej dolinie Urubamby. Tu pociąg wjeżdża na zasadzie leśnej kolei w Oravskiej Lesnej, tam zmienia kierunek jazdy na nietypowym trójkącie ułożonym z torów. W dolinie Urubamby nie ma wiele miejsca.

Co zoabaczyliśmy idąc dziesięć kilometrów? Z pewnością mijające nas pociągi. Zobaczyliśmy też górę na której zboczu jest zbudowane Machu z każdej strony. Ale też storczyki odstające ze skał. Machu prawie nie dało się dostrzec. Dlaczego? Być może ze względu na dużą różnicę wysokości zadzierając głowę do góry widzimy mało szczegółów, a miejsce tuż pod szczytem góry, gdzie jest szansa dostrzec jakieś tarasy czy ruiny silnie kontrastowało z zamglonym niebem.

Dobrą wiadomością  był fakt istnienia kempingu miejskiego, gdzie opłata za namiot wynosiłą 15 soli. Zaczynało zmierzchać, gdy znaleźliśmy się na polu namiotowym, wydawać by się mogło, strzeżonym przez zgraję pół-dzikich psów. Nie byłoby w nich nic złego, gdyby nie to, że ni stąd ni zowąd zaczynały się gryźć w środku nocy. Obok namiotu. Odkryłem wówczas, że metoda z polewaniem ich wodą jest bardzo skuteczna. Namiot rozbiliśmy pod dachem, ze względu na wygodę, a poza tym był tam stół do przygotowania wieczerzy z awokado.

Aguas Calientes

Aguas Calientes

Genialny pomysł

Wyszedłem wieczorem, aby kupić bilety do Machu. Niestety, żadna „opcja dodatkowa” nie była do wykupienia, więc nie udało nam się zdobyć Huayna Picchu. Przekonaliśmy się też, że ograniczona liczba biletów wstępu to poniekąd bajka. Sprytni Peruwiańczycy wydają bilet na jutro z jakąś odległą datą. Wszystko działa bez zarzutu na górze przy ruinach. A pewnie rozliczenie roczne odbijają sobie w lutym, gdy nikogo nie ma. Wszedłem na internet w kafejce, żeby jeszcze poczytać to i owo, kiedy wpadłem na pomysł, aby jutro ruszyć z powrotem w stronę Cusco. Oczywiście nie planowałem zwiedzać najsłynniejszych ruin na czas, ale w Aguas Calientes poza Machu są jeszcze ciepłe wody (komercyjne i dość drogie) oraz szczyt Putucusi – i „nic więcej”, dlatego powinniśmy się wyrobić w ciągu jednego dnia. Wszystko dobrze, tylko wizja kompletnie takiego samego dnia powrotu zmotywowała mnie do działania. Na stronie Los Wiaheros „Los Wiaheros”właśnie opisywali wiele przydatnych rzeczy odnośnie Ameryki Południowej, a w kontekście miejsca gdzie byliśmy – jak to sobie z Aguas Calientes piechotką wrócili do cywilizacji. A tego było mi potrzeba. Co prawda nie dowiedziałem się dużo informacji o trasie, oprócz tego, że da się ją przejść. W zasadzie nie oczekiwałem nic więcej, bo przecież cały dzień spaceru i tak będzie lepszy od całego dnia jazdy (i tańszy…). Zadowolony wracałem na kemping. Spacer, dwadzieścia minut pomiędzy kempingiem a Aguas Calientes w ciszy wokół pionowych ścian był niezwykłym przeżyciem. Na jednym z tych zboczy kryje się najbardziej niezwykłe „miasto” świata. Jestem u jego stóp, ale zobaczę je dopiero następnego dnia. To było najbardziej niesamowite w tym spacerze. Poza tym cały czas zastanawiałem się jak sprzedać prawie trzydzieści kilometrów marszu jako propozycję nie do odrzucenia…

Najważniejszy dzień turysty w Peru

Byłem nerwowy. Za chwilę piąta, a na kempingu, żywej duszy, której możnaby zostawić plecak. Pięćset metrów nad nami wymarzone Machu, obok słychać już pierwszych ludzi, a my tak jak wszyscy (no może prawie) chcemy wyjść pierwsi. W końcu przyszła kobieta, u której zostawiliśmy depozyt,  a my podążyliśmy tam gdzie tłum – w ciemności. Wyjście było męczące, ale po ponad godzinie stanęliśmy w kolejce, całkiem już sporej. Jeszcze przejść w tłumie wciskających się turystów, ścierpieć strażnika, któremu nie pasują nasze kijki i wreszcie mieliśmy spokój i czekaliśmy na wschód słońca. No prawie spokój, bo co rusz docierał nas dźwięk gwizdka i trzeba było chować się z jedzeniem przed strażnikami. Bo gwizdek to symbol tych ruin. Oczywiście, zdjęcia tego nie oddadzą.

Rozumiem potrzebę poszanowania Machu Picchu, rozumiem ograniczenia w konsumpcji, ale śmieci są nieuniknione i może lepiej zadbać, żeby je posprzątać niż wydawać absurdalny zakaz jedzenia, który każdy łamie. Toalety poza kompleksem są dla mnie oczywistością, parę innych zakazów nie. Kijki trekkingowe rzekomo niszczą ruiny, zatem trzeba było je złożyć do depozytu, albo mieć gumowe nakładki, które wczoraj sprzedawano przy torach…

Słońce wstało za chmurami, szkoda bo liczyliśmy, że zobaczymy brak cienia  pod kamieniem Intihuatana, który zdarza się w dniach przesilień i właśnie byliśmy trzy dni przed jednym z tych dwóch dni w roku. I mieliśmy szansę przekonać się o zdolnościach astronomicznych Inków. Poza opisanymi w każdym przewodniku atrakcjami, godne uwagi są detale kamieniarki oraz bardziej ustronne tarasy, małe jaskińki oraz widoki na ściany skalne porośnięte bromeliami.

Było mnóstwo śmiechu, gdy chowaliśmy się w skalnej nyży by wypić mleko skondesowane. Przy okazji zobaczyliśmy ile smieci tam leży. Ciekawe też było fotografowanie z teleobiektywem peruwiańczyków koszących kosiarką spalinową inkaskie tarasy jakieś sto metrów poniżej nas. Widok Putucasi, szczytu wyglądającego jak wielki skalny ząb porośnięty „dżunglą” po przeciwnej stronie doliny kusił mnie coraz bardziej. Zwłaszcza, że widok w tamtą stronę nie był oszpecony zabudową Aguas Calientes i  hipotetyczny przybysz, gdyby dotarł do Machu bez biletu i dolinnej biurokracji nie uwierzyłby, że gdzieś na dnie doliny w tym gąszczu każdego dnia nocują tysiące turystów.

O jedenastej pożegnałem się z dziewczynami i na łeb na szyję zbiegłem nad Urubambę. Myśl o kilkudziesięciometrowych drabinach mnie elektryzowała. Z kempingu do Aguas poszedłem torami, a nie drogą. Tak, żeby się przekonać do torów.

Putucasi – Pączkująca dynia.

Tuż przed dworcem, gdzie zawsze kręcili się jacyś ludzie, znajdowała się ścieżka w lewo, pnąca się w górę. Jakieś sto metrów dalej leżała na stoliku książka wpisów i ani słychu o jakiejkolwiek żywej duszy. Różne rzeczy się na tym kontynencie zdarzają, a wobec powszechnego zwyczaju spisywania naszych danych w Peru postanowiłem i tu zostawić ślad po sobie. Chwilę potem szybkim marszem udałem się dalej. Tam w lesie pan zamiatał liście (!) i zapytał mnie czy się wpisałem. Potwierdziłem i minąłem go. Wkrótce spotkałem Niemców, którzy polecili mi trasę na szczyt i zupełnie rozwiali moje obawy.

Putucasi, czy Phutuq K’usi mierzy 2579 metrów wysokości i widziany z Machu sprawia niesamowite wrażenie samodzielnego, zielonego zęba wystającego z nierzadko spowitej mgłą doliny. Nazwa oznaczać ma pączkujacą dynię, albo cukinię, a szczyt, podobnie jak Machu i Huayna ma być świętym miejscem. Właśnie stałem na początku trasy.

Liczenie szczebli

Pierwsza drabina miała może parę metrów wysokości i wcale nie była niezbędna, a na dodatek miała zerwany szczebel. Dalej znajdował się fragment płotu i pierwsza drabina z prawdziwego zdarzenia. Miała chyba 40 metrów długości i ubezpieczona była stalową liną po lewej stronie. Obawiałem się śliskiego drewna i ulewy, bo było pochmurno, ale nic takiego nie miało miejsca. Ostrożnie stawiałem kolejne stopnie, tak aby przynajmniej istniały trzy szczeble, na których opieram swój ciężar. Zlecieć  nie byłoby wskazane… Po pierwszej wspinaczce pojawił się nachylony tarasik o wymiarach 2 na 1 metr  i kolejna drabina, również długa, ale już nie tak spektakularna. Za plecami otwierał się widok na dolinę Urubamby i już jasne było, że widoki ze szczytu będą wspaniałe. Dalej ścieżka prowadziła gliniastym podłożem, które w tym miejscu po deszczu mogłoby być rzeczywiście niebezpieczne.
Pnąc się prosto pod górę za plecami miałem dwie duże drabiny, czytaj jakieś sześćdziesiąt, osiemdziesiąt metrów przepaści. Następnie wspiąłem się jeszcze jedną, krótką, a następnie czekał na mnie również ubezpieczony skalny prożek. Dalej las zgęstniał, ekspozycja się zmniejszyła i następne dwie drabiny były bez żadnego ubezpieczenia. Na koniec nieco trawersowania i gdy dotarłem przyjemną ścieżką na wysokość około 2300 metrów, las zaczął się przerzedzać i ustąpił zaroślom. Na wysokości 2310 m.n.p.m.  jest małe siodło i wtedy ścieżka prowadzi  na właściwe zbocza Putucasi. Ścieżka prowadziła niezbyt szeroką malowniczą grzędą. Po lewej ręce miałem Aguas Calientes i wspaniałą skalną płytę porośniętą dwukolorowymi bromeliami. Po drugiej stronie lśniła się Urubamba i położony obok niej tor kolejowy. Kolejne prawie trzysta metrów do góry to wspinaczka ścieżką wśród krzewów i traw. Wspaniale kwitły kwiaty, gdzieniegdzie widać było wysokie, podobne do trzcin zarośla storczyków. Wyglądały tak jak te z polskich parapetów, przy czym łodyga, zamiast 20 centymetrów miała 220.Spieszyłem się i wciąż zatrzymywałem, bo serce biło za szybko. Dziwne bo byliśmy przecież nieporównywalnie niżej niż w ostatnich dniach. Niemniej dotarłem na szczyt mocno zmęczony w niecałe półtorej godziny.

Czy było warto? Nieporównanie! Widok gwaru na Machu bez zbędnych dźwięków. Widać było najsłynniejszą budowlę Ameryki Południowej, miasto w całej okazałości. Wszystkie tarasy, nawet te niewidoczne z góry miałem jak na dłoni. Nawet serpentyna, po której jeździły te wstrętne busiki, tworzyła zgrabny wężowy wzór w ciemnozielonej materii lasu. Przede wszystkim warto było posiedzieć samemu na skale, poprzedzierać się przez krzaki (nie spaść!) dla widoków w inne strony, dostrzec kute w skale schodki, o które nie podejrzewałem Peruwiańczyków a Inków. Machu i Putucasi to bez porównania więcej niż samo Machu.

Zbiegłem najszybciej jak się dało. Jeszcze tylko te dwie drabiny i można odetchnąć z ulgą. Czekała nas dalsza część bogactw doliny Urubamby.

Akcja policyjna

Jedynym mankamentem „miejskiego” kempingu jest rzadka obecność jego obsługi. Pani przychodzi w sumie chyba tylko rano, trochę za późno, by być pierwszym w Machu, a wychodzi za wcześnie by odebrać rzeczy z depozytu po powrocie stamtąd. Umówiliśmy się , może niejasno, na odebranie plecaków pomiędzy czternastą a szesnastą, a o szesnastej jeszcze nikogo nie było. Postanowiłem więc w mieście znaleźć naszą senioritę. Podpytałem strażników miejskich, oni skierowali mnie do „ratusza”, tam uprzejmy pan p o  a n g i e l s k u oznajmił, że nie da się do pani dodzwonić i patrol strażników pójdzie poszukać jej w domu. W międzyczasie dowiedziałem się, że pani już jest na miejscu więc chciałem odwołać całą akcję – bo pole namiotowe leży 20 minut od Aguas, a tam były dziewczyny i mnie powiadomiły. Jednakże mój hiszpański nie działał na młodego strażnika, który chyba wierzył piąte przez dziesiąte w to co mówią gringo.  Powiedziałem mu dwa razy:

-wszystko już w porządku, pani się znalazła, nie trzeba jej szukać -Nie zadziałało.

Tranquilo, proszę poczekać. Ludzie idą znaleźć senioritę,  jeśli nie będzie jej w domu, poszukają jej na polu namiotowym

-Ale ona już tam jest, companieras zadzwonili, powiedzieli, już nie ma problemu

tranquilo, prosze poczekać…

-Pero… [ale]

Dobrze, że chwilę potem dostrzegłem strażniczkę, z którą rozmawiałem na początku całej sprawy. Powiedziałem, nie trzeba szukać – ona powtórzyła to samo w krótkofalówkę, a ja pobiegłem na pole namiotowe, już czwarty raz trasą: Camping- Aguas. Ach ci uparci macho z Machu, kobiety są bardziej ufne. Dlaczego tak spieszyliśmy się, dowiecie się za chwilę…

Panorama z Putucasi (widok na Machu Picchu)

Ruszamy!

Spieszyliśmy się, żeby wyjść z Aguas jeszcze za jasnego i zanocować w miarę daleko za pueblo. Spakowaliśmy się u wyruszyliśmy (ja po raz piąty…) do Aguas. Nie widzę powodów by nienawidzić miejsce takie jak Aguas Calientes. Pomimo tej zastraszającej komercjalizacji nawet liczący się z każdym solem student z Polski mógł znaleźć tu niszę dla siebie i potargować się na targu o większe i bardziej miękkie awokado.Okazało się, że wchodząc na targ od tyłu oszczędza się sporo pieniędzy i tak trzeba było robic od początku. Spakowaliśmy do komina mojego plecaka  jeszcze trochę jedzenia ku zdziwieniu turystów – „ileż to można nieść na plecach” i torem kolejowym – ulicą miasta podążyliśmy na wschód. Tak, tor kolejowy stanowi główną ulicę miasta.

 

Za chwilę miało się zacząć nowe. Trzydziestokilometrowa trasa wzdłuż torów do pierwszej wioski za przełęczą, z której wrócimy jakimś busikiem do Ollantaytambo. Przejście znamy tylko z telegraficznej relacji los Wiaheros. Na jednym z peronów zżymaliśmy się czy wychodzić teraz, bo niebawem ruszy pociąg, ale na szczęście przemogliśmy się i z bijącym sercem wyszliśmy z Aguas. Do chodzenia po torach nikt nikogo nigdy nie zachęcał, a z drugiej strony wydaje się, że nie jest tutaj to przestępstwem. (UWAGA, przepisy mogą mówić/mówią co innego, wzdłuż torów są znaczki, aby nie przechodzić przez tunele, ale każdy to ignoruje). Czułem już na swoich plecach spojrzenie Imaginacji : strażnika, policjanta, który zawróci nas, powie że to nielegalne, wypyta, wybada. A tu nie działo  się nic. Ścieżka wzdłuż torów, mijamy ostatni budyneczek związany z koleją, zakręt doliny i… uff!

Rzeka Urubamba

Rzeka Urubamba

Imaginacja z Urubamby

Co ciekawe wzdłuż torów czasem ktoś chodził, nawet zapodział się jeden biegacz. Jakieś dwa kilometry za pueblo znajdowało się parę domów, był duży plac, a na nim sami mężczyźni. Oczywiście patrzyli się na nas, ja zapamiętałem tylko napis quinta, który oznacza to samo co fazenda, czyli dom na obrzeżach miasta… dziwne to było spotkanie, ale najważniejsze wtedy wydawało się odejść jak najdalej stamtąd, bo przecież chcemy spać spokojnie. Mineły dwa kilometry, jeden czy dwa tunele i pomiędzy stromą skałą po lewej a torami i rzeką po prawej pojawiło się nieco lasu i krótka ścieżka. Zeszliśmy tam i rozbiliśmy namiot na maleńkim płaskim miejscu. Zszedłem nad Urubambę się umyć. Wśród wielkich szarych skał o miękkich rzeźbionych wodą kształtach było niesamowicie. Nawet nie czułem zimna wody. Wróciłem po stromej gliniastej ścieżce i wtem stało się strasznie. Od strony Aguas dostrzegłem migające światełko. Pewnie coś w rodzaju semaforu – pomyślałem. Światełko mignęło nieco bliżej. Oj, trzeba będzie siedzieć cichutko, aż KTOŚ przejdzie. Światełko przestało się migać. Jedyne niebezpieczeństwo mogło nadejść wzdłuż torów bo przecież zbocza doliny są strome, rzeka nie do przejścia, a tu nagle… światło mignęło całkiem blisko w zaroślach na drugim, dzikim przecież brzegu. Patrzyłem tam z przstrachem, zmrok wciąż roztaczał się coraz bardziej nad huczącą Urubambą. Nic nie mówiąc reszcie uparcie gapiłem się w tamto miejsce ze światłem. Sekundę później mignęło kolejne światło. Było tak blisko, może dwa metry ode mnie i uświadomiłem sobie, że wszystkie tropikalne zjawy, które śledziłem od paru minut to świetliki, które w odróżnieniu od tych Polskich nie świecą jednostajnie, a intensywnie mrugają… Zupełnie jak czający się za drzewami strażnik… Weszliśmy do namiotu bez światła i poszliśmy spać. W nocy przejeżdżały parę metrów obok nas pociągi. Było to przeżycie jak sprzed dwóch lat w Braszowie, gdy spaliśmy przy dworcu, tuż przy torach. Najciekawiej wyglądał najbardziej ekskluzywny Inca Express z światełkami wokół drzwi i stojącymi w nich konduktorami, którzy wyglądali niczym obstawa jakiegoś konwoju.Mniej więcej co godzinę mieliśmy wrażenie, jakoby miał wjechać na nas pociąg, a my niczym w kreskówce mielibyśmy leżeć przywiązani na torach. Ale do czego się człowiek jeszcze w życiu nie przywyczai.

Sendero los Wiaheros

W sumie nie wiedzieliśmy nic więcej co nas czeka oprócz tego, że będzie to dwadzieścia parę kilometrów marszu. Teraz, świadomy jak ciekawa była ta wędrówka, trasę pozwoliłem sobie nazwać „Sendero los Wiaheros” na cześć bloga, gdzie przeczytałem o tym szlaku. 

Przejmowaliśmy się mniej niż wczoraj, wszak przenocowaliśmy już przy torach. Zwijając namiot widzieliśmy Peruwiańczyków niosących jakieś bagaże w stronę Aguas Calientes  doszliśmy do wniosku, że byli to tragarze z dwudniowgo Inca trail.

Drepczemy, drepczemy, a tu po jednym czy dwóch kilometrach elektrownia wodna. taka mała hidroelectrica. Ktoś się krząta, niedobrze. Oczywiście nie było się czego obawiać, przeszliśmy dalej bez problemów, a to co zobaczyliśmy przerosło moje wszelkie oczekiwania odnośnie tej trasy. Po drugiej stronie rzeki lśniły się w słońcu wspaniałe ruiny w stylu architektonicznym tak jak Machu Picchu.  Przechodząc mostek można było je zwiedzić, nie zrobiliśmy tego bo trochę się baliśmy, że znajdzie się ktoś, kto na zawróci do Aguas calientes – bo tam było bliżej niż do Pisacucho – docelowej wioski w Świętej Dolinie, gdzie była już droga.  Paręset metrów dalej dostrzegliśmy kolejne ruiny, położone wysoko w zboczu, powyżej pierwszych. Z mapy wywnioskowałem, że to… jedne z ruin przy dudniowym Inca Trail.
Ale super! Widzimy choć trochę tego co udaje się nielicznym, którzy pozwalają sobie na trekking Inca Trail. Dla tych, którzy nie wiedzą co to Inca Trail – jest to trasa górska, wiodąca czasem na wysokościach około 4000 m.n.p.m, która po czterech/dwóch dniach trekkingu wśród gór i nieznanych inkaskich ruin doprowadza do Machu Picchu. Cena to kilkaset dolarów (pomimo opłaty wciąż trzeba tam maszerować :)), dostępność bardzo ograniczona. Inca Trail = prawdziwy peruwiański podróżniczy szpan.

Dalej czekał na nas kilometr 104, gdzie stała oficjalna tabliczka mówiąca o rozpoczęciu 2 day Inca Trail. Przy niej siedział smutny strażnik, który był trochę zdziwiony naszą obecnością. Strzegł wejścia na most na drugą stronę Urubamby, której przejście w Aguas Calientes równa się z posiadaniem biletu do Machu, albo, w tym przypadku, z organizowaniem wyprawy na szlak Inków. Chociaż nie jestem pewien czy marsz po drugiej stronie rzeki jest zupełnie nielegalny, czy chodzi o konkretne szlaki. Być może można pobuszować w okolicach pierwszych ruin. Niestety nie ma kogo o to zapytać, a owemu panu powiedzieliśmy jedynie niepewne buenos dias.

Kilometr po kilometrze. Co dwa czy cztery robiliśmy postój. Czasem szczekały na nas psy przy jakichś maleńskich osadach, dla których tor kolejowy jest jedyną cywilizacją (dla ciekawych: tutaj plakaty wyborcze też docierają!). Raz natknęliśmy się na uroczą polankę, gdzie rosły drzewa owocowe (nie wiem jakie). Pomyśleliśmy, że to dobre miejsce na nocleg, jednak za zakrętem znajdował się jakiś dom i hałaśliwy pies.

Droga wiła się wzdłuż krętej rzeki. Czasem po lewej, czasem po prawej stronie toru. Mijało nas mnóstwo pociągów, w większości niebieskie, ale też innych spółek: czerwone i zielone. W większości przypadków motorniczy nam przyjaźnie machali. Niewykluczone też, że na jakiejś karcie pamięci gringo będzie nasze zdjęcie. W najdroższych pociągach mieli czasem poważne miny.

Na trasie było parę tuneli. Każdy oznaczony był zakazem pieszego przejścia, tyle przynajmniej zrozumiałem, ale nazbyt często widziałem Peruwiańczyków chodzących tunelami, żebym tym się przejął. Jednak zawsze przy wychodzeniu z tunelu, gdy szum Urubamby się wzmagał, Imaginacja podszeptywała: jedzie pociąg, jedzie pociąg!

zielona papuga, czerwone kwiaty

zielona papuga, czerwone kwiaty

Raz siedzieliśmy pod czerwono kwitnącymi drzewami, w których przesiadywały zielone ary. Chwilę dalej las się przerzedził. Spojrzałem na altimetr: 2300. Czyli podobnie jak na Putucasi, roślinność „dżunglowa” kończy się na tej samej wysokości. W dolinie snuł się dym, ktoś palił drewnem czy wędził. W tym zakątku, gdzie jedyną cywilizację przynosi pociąg, który przecież nigdzie się nie zatrzymuje. Tylko leżące w nasypie kartonowe opakowania po firmowym posiłku świadczą o tym. Ciekawiło mnie czy tutaj dojeżdżają pociągi, o których było napisane w przewodniku, ze nie można do nich wsiadać, bo są dla tyubylców. Liczne dodatkowe tory i malutkie perony mogłyby o tym świadczyć. Może taki pociąg nas mijał, a my nie zauważyliśmy, bo tylko skład etniczny się zmienił, a to wciąż te same wagony?

Macho z Machu

Trasa była wspaniała pod względem przyrodniczym, zwłaszcza te papugi i różnorodne w formie i kolorze kwiaty. W połowie drogi zaczął doskwierać nam upał i szybciej się męczyliśmy. Pojawiły się długie odcinki w słońcu. Wyglądały wciąż malowniczo, ale powoli czuć było, że ścieżka wzdłuż torów potrafi zmęczyć. Zauważyłem wózek rozpięty na linie ponad rzeką. Po drugiej stronie wchodziło właśnie do niego dwóch mężczyzn. Gdy byliśmy przy linie, właśnie wychodzili na nasz brzeg. Jeden miał oficjalny mundur, powiedzmy strażnika parkowego. Dzierżyli w ręku maczety i… przyjaźnie się z nami przywitali. Zapytali w którą stronę idziemy. Okazało się, że w tę samą. Opowiedzieliśmy, skąd jesteśmy. Pytali, czy idziemy na Inca Trail. My, że nas na takie rzeczy nie stać.  Pan smutno odparł – ale stać was na wyjazd, a on nawet nie był w innym państwie, jedynie w Boliwii. Żeby załagodzić przykrą przecież nierówność na świecie opowiedziałem o cenie biletu do Ameryki Południowej. Rzeczywiście ich zdziwiła. Przyszli na tory wykarczować trochę krzaków przy inkaskich ruinach, których schody rozpoczynały się tuż przy torze kolejowym. Misternie rzeźbione niskie schodki prowadziły gdzieś hen, wysoko, do punktu widokowego czy ruin. Powiedział nam, że za parę kilometrów będą inne ruiny.

-Możemy je zwiedzić?

-Tak oczywiście, nie ma problemu – odrzekł wyjaśniając jeszcze raz gdzie się znajdują.

-A na 86 kilometrze są banios gdzie kąpała się inkaska księżniczka, kojarzysz?

-Tak słyszałem o niej, choć zapomniałem imię – powiedziałem zafascynowany tym, że po drodze czeka na nas jeszcze tyle wspaniałych rzeczy. Widoki robiły się powoli „Kanadyjskie”. W otoczeniu gór, niektórych lśniących białymi zębami lodowca, dnem doliny jedzie kolorowy pociąg.
Po paru kilometrach trafiliśmy na wioskę. Stało parę domów i największy budynek tuż przy torach, który wyglądał jak dworzec (po co tam dworzec?), magazyn i dom w jednym. A ruin, wspominaych przez strażnika ani widu, ani słychu. Tak więc zdziwiłem się, bo z mapy miało wynikać, że stoimy pod ruinami, a tu nic. Pogodziłem się, że nie znajdziemy jeszcze jednych inkaskich ruin, już przecież i tak było dosyć atrakcji, a tu za rogiem tablica z nazwą, wypowiedzianą przez przewodnika. Zzza muru widać myło jakieś ruiny i tarasy.

Jeszcze jedne ruiny

Dziwne to było miejsce. Tuż za płotem rozciągała się uprawa jakichś melonów, przy której wzniesiono parę prymitywnych domków. Opok był rozbity namiot, a wokół ani śladu żywego ducha. W budynkach da się wyraźnie zauważyć część „świątynną” tam kamienie były wyraźnie dopasowane oraz „świecką” z domami o nieobrobionych kamieniach. Za domami znajdowało się tajemnicze „coś” co wyglądało jak labirynt. Na dziedzińcu pomiędzy budynkami sakralnymi leżał spory głaz ze znanymi nam z innych lokalizacji trzema wyrzeźbionymi schodkami. Część budynków była murowana tylko do pewnej wysokości, dalej znajdują się gliniane ściany. Ciężko stwierdzić ile budynków poddano renowacji, niemniej tablica przy ruinach mówiła o udostępnieniu dla turystów ruin, ale z kolei sama tablica nie lśniła nowością. Pobiegłem na soczystozielone tarasy. Pomiędzy poszczególnymi poziomami można było się wspiąć po schodkach utworzonych przez bardziej wystające niektóre kamienie. Na jednym tarasie leżała wielka skała i głaz. Ten mniejszy miał ślady jakiejś kamieniarki, ciekawe czy to byli Inkowie czy ich potomkowie? Z kolei wielka skała porośnięta była orchideami, lecz niefortunnie, żaden nie kwitł.DSC_0915

Na ostatnich kilometrach, jakby czując, że i tak przecież dojdziemy, ścieżka złośliwie zniknęła i trzeba było albo chrzęścić w kamiennym nasypie, albo ćwiczyć równowagę i ruch bioder idąc z plecakiem po jednym torze. Osad ludzkich było coraz więcej, rosła też ilość tarasów i ruin. Wreszcie dotarliśmy do wioski jakieś dwa kilometry przed rozpoczęciem drogi, gdzie odbywał się jakiś festyn przedwyborczy. Ludzie siedzący przy torach nas obserwowali, strażnicy czy policjanci popijali piwo, dzieci przemykały po torach na drugą stronę wioski. Wyszliśmy za wioskę i zrcuciliśmy plecaki, żeby odpocząć. Odwracamy się a tam na zboczach rysują się kolejne wielkie ruiny. Dziwię się, jakim cudem ich nie widzieliśmy i chwytam za aparat. Świetna Dolina Urubamby…

Na koniec, widoki zrobiły się jeszcze bardziej malownicze. Do „kanadyjskiego” widoku dołączył lodowiec na pięciotysęczniku i jeszcze ruiny, które zwidzali pierwsi turyści którysch spotkaliśmy, idący w drugą stronę. Mieli ze sobą rower jednokołowy…

Machuquente (Machu Q'inti)

Machuquente (Machu Q’inti)

Kilometr 84

Kilometr 84, przecież ma już się skończyć ten wspaniały ale i długi marsz. Nie zaskoczę nikogo, jeśli napiszę, że czekały tam na nas monumentalne ruiny … z podziemnym korytarzem, którym niestety nie przeszliśmy, bo było już grubo po południu, a kto wie czy z następnej wioski jedzie dużo busów. Wreszcie dostrzegliśmy zabudowania. Był też most na słynnym kilometrze 84, a po drugiej stronie zwierzęta juczne wspinały się stromą ścieżką, aby jeszcze raz przemierzać Inca Trail. My zrobiliśmy sobie skrót – widzieliśmy Machu, doszliśmy do miejsca początku szlaku oglądając wiele ruin i nieco autentycznego życia w cieniu największej atrakcji Peru. Ciekawe co z tego zostanie za paręnaście lat.DSC_0929

Tymczasem widzę, że w wiosce zawraca jakiś biały busik, macham na niego ręką i zdyszany pytam czy do Ollantaytambo. Tak. Czekamy, rozsznurowujemy buty, zachwycamy się szczytami 3000 metrów nad naszą głową. Gdy pojawił się drugi bus zacząłem się niepokoić kiedy ruszymy, bo jakoś w deklarowane diez minutas nie bardzo wierzyłem. Wreszcie na prośbę ruszyliśmy prawie pustym busikiem, który niebawem stał się ciaśniuteńki.

Za oknem biegł tak dobrze nam znany tor kolejowy, przejechał pociąg. Dolina była już bardzo szeroka, pełna pól uprawnych, chwilę potem znów zobaczyliśmy znany nam plac w Ollancie. Tak zakończył się jeden z najbardziej odkrywczych dni w Peru.

Podsumowanie

Trasa wiedzie z Aguas Calientes do Pisacucho, skąd odjeżdżają busy. Ma 28 kilometrów długości. Zajęła nam około 10 godzin marszu.

Po drodze możemy zobaczyć:
110 km Aguas Calientes
BEZIMIENNE RUINY  (duże zdjęcie powyżej, po drugiej stronie rzeki) ~za 107 km
WINAY WANA (wysoko ponad doliną po przeciwnej stronie, element INCA TRAIL) ~za 107 km
CHACHABAMBA (nie byliśmy, po drugiej stronie rzeki, ale z satelity wygląda, że bardzo blisko – może można)
RUINAS LLAMANDEN (nie byliśmy, ale podejrzewamy, że przewodnicy z maczetemi tam szli, w tamtych okolicach były schodki na zdjęciu)
TORONTOY (po naszej stronie rzeki, wejście przez bramkę jak na pastwisko czy do czyjejś posesji) ~91 km
MACHUQUENTE (wysoko w dolinie za plecami) ~88 km
PATALLACTA (!) (niesamowite ruiny na Inca Trail, nie widać ich z torów, ale trzeba zapewne się wspiąć ponad tory i z pewnością będzie widać ich monumentalizm, dowiedziałem się o tym dopiero gdy pisałem ten tekst ) ~87 km
PISKAKUCHU (SALAPUNKU) (bardzo blisko torów) ~86 km
RUINY NA 84 km (przy torach)
82 km – wioska, bus do Ollantaytambo

Co ciekawe są informacje w Internecie, jako że można odwiedzić bez przewodnika część ruin na początku Inca Trail. Chodzi o Llactapata. Jeśli to prawda to może być to najjatrakcyjniejsza część pieszej wędrówki wzdłuż torów.

 


Tradycyjna droga dly tych, którzy nie mają 1000 złotych na pociąg.Postój na wysokogórskiej trasie na prawie 4000 metrów.Centrum maleńkiej Santa Marii.Pociąg i dobra turystów czekające na załadowanie.Darwin Baca wydaje się być dobrym kandydatem...Fot. K.Z.Huana Picchu, szczyt na który trzeba rezerwować wejście z dużym wyprzedzeniem.Andyjskie pięciotysięcznikiDolina UrubambyMaleńkie BromelieZ czasem robi się coraz tłoczniej.Skała mająca przypominać świnkę morską. Oczywiście o nieznanym przeznaczeniu.Widok na pole namiotowe w Aguas Calientes oraz dwie arterie - drogową i kolejowąBudynek przypominający głowę orła.Lamy wprowadzono do Machu, aby podnieść atrakcyjność ruin.Perfekcyjnie przylegające do siebie kamienie.Fot. K.Z.Ja na szczycie Putucusi okiem obiektywu 300 mm. Fot. K.Z.Serpentyny wiodące na Machu PicchuSchodzimy!Poranek parę kilometrów za Machu w stronę Ollantaytambo.Duża BromeliaPeruwiańskie papugi.Torontoy. Labirynt?Kamień z trzema schodkami.Ślady obróbki kamienia.Mała miejscowość przy torach.Coraz bliżej Piscacucho.Początek Inka Trail. Muły turystyczne.