Pico (2351m.n.p.m) – raki, portugalski śnieg i smycz GPS

SUMMARY: Description of a hike to the highest mountain in Azores and Portugal as well. Conditions in the second half of May were not welcoming, but after dealing with some formal problems I finally made it to the top.
You are not allowed to start the hike. There has been a hailstorm two days before, and nobody attempted the summit since then. You need to have crampons, regardless you will go to the top or return earlier, I can let you go – said man „gatekeeper” in Casa de Montanha located at the slopes of mountai Pico, some 1200m.a.s.l…



Ruszyłem bardzo wcześnie, tak, żeby być około godziny 11 z powrotem. Tego dnia mieliśmy popłynąć na Faial, tam z kolei cudem udało nam się wypożyczyć samochód (praktycznie bez jakiegokolwiek wyprzedzenia), więc zależało mi żeby zdążyć. Zależało mi też bardzo, żeby wyjść na szczyt, jakkolwiek miałem świadomość, że ostatnie dni na wyspie Pico były deszczowe a spomiędzy chmur wyglądał ośnieżony wierzchołek. Tak samo obawiałem się, że skoro wejście na górę jest monitorowane, płatne, odarte z wszelakiej górskiej wolności – to wymyślony zostanie jakiś powód aby uniemożliwić choćby próbę wejścia na szczyt…

Było ciemno, wiało, ale w centrum odwiedzających widać, że ktoś pilnował. Pan z obsługi o niezbyt atletycznej tuszy sprawdził moją płatną rezerwację i stwierdził że nie mogę wyjść na szczyt, ponieważ nie mam raków. Czy jest śnieg? – zapytałem. Był opad, a że od tego czasu nikt na szczyt nie wychodził, nie wiadomo jak wygląda szlak, a opcja w której ja sam wychodzę na górę i sam decyduję kiedy jest za trudno (o ile jest) – nie wchodzi w grę. Nawet pomimo, że każdy jest wyposażony w trasnponder GPS i widoczny jest na monitorze w Casa de Montahna (ahoj przyszłości!). Raki być muszą, pomimo że na oblodzenie raki nic nie dają, co nawet potrafi przyznać Pan, który zabrania mi pójść dalej… Mają być raki i koniec, choć owszem posiadanie raczków miałoby dużo większy sens (a we mnie coraz bardziej gotuje się na myśl, że w domu leżą 2 pary świetnych małych raczków, które przebolałbym w bagażu, wożąc je przez 3 tygodnie w Portugalii…). Impas. Ja nie odpuszczam. Pan też. Raków rzecz jasna na stanie nie ma i nie wypożyczają. W końcu zapytałem, czy dzisiaj ktoś wybiera się na szczyt, otrzymuję odpowiedź twierdzącą. Idą z przewodnikiem. Czy ten przewodnik będzie miał raki? Owszem. Czy mogę do niego numer telefonu?

Było to kompletnie nieekonomiczne, musiałem zjechać nad poziom morza, musiałem wrócić, musiałem zapłacić 20 euro za wielkie raki które z ledwością pasują do moich podejściówek i co do których mam 80% pewności, że ich nie ubiorę, no ale to zrobiłem (a przewodnik na szczęście odebrał telefon o 6 rano). 40 minut później pan „bramkarz” nie omieszkał upewnić się czy na pewno mam te raki, zabrałem GPS i ruszyłem.

Wchodzenie na stożek wulkaniczny, a zwłaszcza tak stromy i wybitny jak Pico jest po prostu konkretnym wdrapywaniem się do góry. Wyjątkowe jest to że wchodzimy praktycznie po litej lawie uformowanej w warkocze. Po drodze mijamy jaskinię lawową, a w zasadzie stożek pasożytniczy. Przyczepność jest świetna, skała szorstka, aż do czasu gdy zaczyna ją pokrywać niewidzialna warstewka lodu, na wysokości jakieś 1800-1900 m.n.p.m. Wtedy trzeba troszkę ostrożniej stawiać stopnie czyli nie stawać gdzie popadnie. Trasa wiedzie cały czas zachodnimi zboczami góry i stopniowo łagodnieje gdy kierowałem się do położonego na wysokości 2250m brzegu kaldery, do której wchodzi się od południa. Co chwilę były drewniane słupki z numerem, które trochę zabijały monotonię wyjścia. Przed brzegiem kaldery były już niewielkie pola śnieżne, ale bez problemu dawało się je obejść, albo przejść po nich.

Na brzegu kaldery (o! widać szczyt) wiało już dość konkretnie, a kaldera wypełniona była zmrożonym śniegiem – przy czym szło się po płaskim, więc nie stanowiło to problemu. Co rusz z przemykających w huraganowym tempie chmur dało się dostrzec stożek samego szczytu, jeszcze bardziej stromy niż dotychczasowa trasa. Tutaj trzeba było przez moment zastanowić się nad optymalną ścieżką wyjścia oraz czujnie trzymać się skał i głazów – lub rozbijać lodową polewę, aby dostać się do świetnej przyczepnej skały. Trochę przypominało to Tatry po pierwszym uderzeniu zimy. Koniec końców stanąłem na tym małym wierzchołku, dookoła mając raz po raz – białe mleko i wspaniałe widoki i panoramy położone dosłownie pode mną.
Wulkan Pico to naprawdę piękny szczyt.

Tuż pod wierzchołkiem który położony jest w kalderze na szczycie góry, czekała mnie jeszcze mała „dziurka” z której wydostają się ciepłe wyziewy! W sam raz na odgrzanie nóg i przemoczonych od śniegu w kalderze podejściówek. Czekałem tak kilka minut na lepsze warunki do fotografowania (wiatr wyrywa aparat z ręki, który jest zaparowany, mokry telefon „sam” przestawia jakośc wideo z 4K na full HD) i rozpocząłem zejście.

Byłem bardzo zadowolony, udało się zdobyć naprawdę piękny szczyt, deptałem portugalski śnieg, pomimo „smyczy” jaką jest nadajnik GPS nadal czułem się jak w górach, bez innych ludzi. Teraz pozostało tylko zejść bez poślizgnięcia się, oddać raki i wyspa Pico – z całym dobrodziejstwem inwentarza – zwiedzona. Trzeba na końcu przyznać, że dzień wejścia na szczyt nie był optymalny, warunki na górze raczej zdatne na szybkie zdobycie wierzchołka, nie było czasu na postoje, bo wciąż wiał wiatr. Nie jak na Atakamie, ale nadal silny… Dlatego też cieszyła mnie rozsądna decyzja, żeby dziś się rozdzielić. I choć jestem co do zasady krytykiem chodzenia w góry w pojedynkę to wyjście na szlak, na JEDYNY SZLAK na tej górze, na smyczy jaką był nadajnik GPS, w tym układzie okazało się bezpiecznym rozwiązaniem. A satysfakcja ze zdziwionych min pracowników gdy oddawałem nadajnik, a im wyświetlił się mój czas zdobycia góry – była miłym załagodzeniem porannych trudności. Raków nie było gdzie użyć, zostawiłem je Przewodnikowi w centrum odwiedzających.

EPILOG

Wyjście na górę dało mi dużo satysfakcji, którą jednak chciałem mieć z kim podzielić. Dlatego też, gdy dzień później startowaliśmy przy doskonałej pogodzie z lotniska Horta (HOR) prosto na wschód, i mieliśmy siedzenia po lewej stronie samolotu, byłem bardzo podekscytowany. I słusznie, bo pilot leciał tuż obok stożka wulkanicznego tak, że wszyscy mogliśmy go zobaczyć. Kalderę, czubeczek, śnieg.


Pamiętajcie, że wulkan Pico w całokształcie najlepiej widać z oceanu, innych wysp archipelagu, albo… z samolotu na Dominikanę!