Leopoldsteiner See SUP

Idylliczność jest chyba stałą cechą austriackich krajobrazów, okolice Eisenerz po raz kolejny nas o tym przekonały. Głównym atutem tej części austriackich Alp dla turystów z Polski jest względnie niewielka odległość, która od nich nas oddziela. To jedynie jakieś 6 godzin jazdy od południowej granicy naszego kraju.


Nazwa jeziora pochodzi od pobliskiego zamku Leopoldstein, który możemy zobaczyć z parkingu nad jeziorem. Urokliwy, aczkolwiek niewielkich rozmiarów i otoczony drzewami, przypomina zameczek myśliwski nad jeziorem Paprocany w Polsce. Nad jeziorem znajduje się wapienny masyw Seemauer (pasmo górskie Hochschwab), znany ze względu na via ferratę KAISER – FRANZ – JOSEPH KLETTERSTEIG, która prowadzi prosto znad jeziora do góry, o trudności D. Tym razem jednak nie było co myśleć o takich wspinaczkach – co rusz padał deszcz, a na zejściu ze szlaku podobno znajdują się śliskie trawki. Postawiliśmy więc na sporty wodne.

Jak to jest z pływaniem na Leopoldsteinersee?

Schodząc ścieżką nad jezioro zobaczymy zakazy pływania łodziami oraz reklamę… wypożyczalni łodzi, w tym z silnikiem elektrycznym. Będąc zdania, że deska nie obciąża środowiska naturalnego w żaden istotny sposób, nie jest łodzią i mając na uwadze fakt, że po jeziorze można pływać nawet jednostkami silnikowymi postanowiłem po prostu „wejść na wodę”. Prywatność terenu też nie wydaje się być kwestią, ponieważ spacerować i kąpać w wodzie można się do woli. Pętla na desce dookoła jeziora była, co tu dużo mówić, cudowna. Płycizny na północy jeziora są odgrodzone pewnie ze względów ochrony przyrody. Ślizganie się wzdłuż północno-wschodniej części, u stóp ściany lasu i głazów wystających z wody było niezwykle przyjemne. Południowo-wschodni brzeg, tam gdzie górski potok wpada do jeziora nanosząc białe kamyki – wprawia w zachwyt. Opis niech zastąpią zdjęcia.
Na koniec jednak zdarzyła się niezbyt przyjemna historia – gdy dobijałem do brzegu w okolicy wspomnianej wypożyczalni (nie korzystałem z jej nabrzeża), na dobrą godzinę przed jej otwarciem, właściciel bądź pracownik, który się tam pojawił, nie odpowiedział na przyjazne “dzień dobry”.  Zamiast tego zaczął nieskładnie i niecierpliwie mówić, że nie wolno tutaj pływać i powinienem wyjść na brzeg. Oczywiście zrobiłem to, aczkolwiek nie padło żadne konkretne wytłumaczenie w rodzaju – to rezerwat, to teren prywatny. Niestety, próba przyjaznego kontaktu spełzła na niczym. Gdyby skończyć pływanie sto metrów wcześniej – nie doszłoby do incydentu. Tak więc możliwość pływania po tym wyjątkowym i ślicznym akwenie pozostawiam Waszej ocenie. Wydaje się, że kompromisem byłaby płatna możliwość korzystania ze swoich desek… A może dać sobie spokój i pojechać gdzie indziej, na przykład do Lunz?